Wileńska Szkoła Pedagogiczna, co to znajduje się w Nowej Wilejce przy ul. Palydovo 29 — to znana kuźnia kadry pedagogicznej. Próg tej szkoły przekroczyliśmy jeszcze w 1959 roku. Mieliśmy po 13-17 lat, pochodziliśmy z różnych rejonów Wileńszczyzny. Młodziutkie i niepewne, mimo to pokonaliśmy silną konkurencję, bo okazało się, że było aż 10 chętnych na jedno miejsce. Wszyscy marzyliśmy o wspaniałym i potrzebnym zawodzie nauczyciela. Jeszcze wtedy nie wiedzieliśmy, że ten zawód nie tylko jest piękny jako czynnik kształtujący społeczeństwo, ale też trudny, wymagający poświęcenia, oddania oraz codziennej żmudnej pracy można rzec „u podstaw”.
Po czterech latach nauki w 1963 roku otrzymaliśmy dyplomy razem ze skierowaniem do pracy w różnych szkołach, w różnych miejscach Wileńszczyzny.
Od tego dnia w tym właśnie roku minęło 50 lat. Jak potoczyły się nasze losy prywatne i zawodowe? Pół wieku — to dużo, czy mało? Na pewno spory kawał czasu, po którym człowiek może wyraźnie widzi, co i jak uczynił dla kraju, ludzi, rodziny. Jest czas na wielkie podsumowanie i refleksje.
Jak w ogóle doszło do spotkania po tylu latach? Trochę banalnie, będąc na jednym z koncertów „Wilii” spotkałyśmy się z Zosią Moroz i Marysią Butrymowicz. Zapadła szybka decyzja: powinnyśmy się spotkać, bo czas tak szybko ucieka i nie będzie na pewno na nas czekał.
Problem jednak polegał na tym, że grupa składała się głównie z dziewcząt (i dwóch chłopców, ciekawe, że tak ciężki zawód dla płci uważanej za silniejszą jednak jest za trudny), a wychodząc za mąż, dziewczyny, co jest oczywiste, zmieniały nazwiska. Zaczęły się poszukiwania, telefony, zaglądanie do rodzinnych miejscowości i nawet do Facebooka i innych portali społecznościowych.
I udało się! Odszukaliśmy adresy, telefony, maile. Jakież było niektórych zaskoczenie, gdy słyszeli głos sprzed 50 lat. Niestety, niektórych głosów nie usłyszeliśmy, odeszły do innego świata. Tu właśnie czas nas, niestety, wyprzedził. Zabrakło nam Dżanetki Jakubowskiej, Janki Sawielówny, Janki Limanówny i Witka Jundziłło. Odszedł też do zaświatów nasz niezwykły wychowawca Henryk Moroz. Uczył matematyki — człowiek oddany pracy bez reszty, o wielkim sercu, wspaniały, troskliwy, opiekuńczy, bardzo życzliwy wychowawca, doprawdy prawy Polak. W tym też duchu wychował i nas. Wybraliśmy piekielnie trudny zawód (o czym przekonaliśmy się dopiero później), ale to on nas zahartował na całe życie. A propos, kochany Wychowawca „wychował” też sobie żonę, pojął studentkę właśnie z naszej grupy, starościnę Zofię Moroz. Zosia nawet nie musiała zmieniać nazwiska — niezwykły i niecodzienny zbieg okoliczności. Przekazał jej zamiłowanie do matematyki i Zosia poszła tą drogą, kończąc studia matematyczne.
I oto 8 czerwca 2013 r., o godzinie 11.00 jesteśmy znów u progu naszej Wileńskiej Szkoły Pedagogicznej. Trochę nieśmiało, niepewnie (prawie jak 50 lat temu), kolejno podchodzimy do siebie, przypatrujemy się, poznajemy i nie rozpoznajemy, często zgadujemy, można rzec, poznajemy się na nowo. Czas bez wyjątku odmienił wszystkich, każdego na swój sposób doświadczył. Większość przecież nie spotkała się nigdy po rozdaniu dyplomów!
Irka i Stefa, które nawet wspólnie wynajmowały mieszkanie, minęłyby się na ulicy bez słowa, gdyż zupełnie nie rozpoznały siebie. Trudno się dziwić, każdy zachował w swej pamięci te chwile, te młode twarze, pełne werwy i zapału do życia i do pracy sprzed 50 lat i ten obraz nadal w nas tkwił. Na spotkanie zebrało się 17 osób.
Krótkie pamiątkowe zdjęcie na tle szkoły i już wchodzimy na III piętro. To tu mieliśmy zajęcia, tu były nasze piątki i dwóje, tu zaczęły się młode lata z humorem, żartami, piosenkami i muzyką, zabawą, ale też od razu pełne odpowiedzialności i zaangażowania do nauki. W tej właśnie uczelni wielu z nas uformowano na wiele lat, abyśmy wychodząc ze szkoły nie tylko byli przygotowani do zawodu, ale też czuli misję, jaką powinniśmy spełnić w społeczeństwie.
Wchodzimy do jednej z pracowni. Nasza starościna zagaja spotkanie: uczciliśmy pamięć chwilą milczenia na cześć tych, co odeszli na zawsze, z którymi nie zdążyliśmy się spotkać.
A potem? Potem sypią się wspomnienia z lekcji, przerw, wypraw do kołchozu. Obraz z pamięci o nauczycielach takich jak M. Piotrowicz — nauczycielka od pedagogiki, I. Mozyro — nauczycielka chemii, W. Turowski — nauczyciel muzyki, za sprawą którego niżej podpisana i Zosia Moroz śpiewały w „Wilii”. Wspominamy nauczycielkę psychologii A. Pielešinienė i wielu, wielu innych.
Najczęściej, oczywiście, padało imię wychowawcy, który odwiedzał nas w naszych wynajętych mieszkaniach, bo dbał nie tylko o warunki naszej nauki, ale też o nasz byt, czas wolny, rozwój intelektualny, o nasz wizerunek. Wszyscy ci wymienieni i niewymienieni zostawili duży ślad w naszym życiu. W szkole poczuliśmy, że to im jesteśmy w życiu zobowiązani i wdzięczni za to, jacy jesteśmy.
Wszystko, co dało nam wiedzę i chęć do pracy z dziećmi, było dobrym startem do pięknego i zarazem niezmiernie trudnego, ale jednak wdzięcznego zawodu — pracy pedagogicznej. Mocno życiowe okazuje się powiedzenie „obyś cudze dzieci uczył”.
Wielu z nas „przenosiło góry”, aby tylko nauczyć, wpoić, wychować młodzież, która przecież będzie trzonem społeczności naszej w przyszłości.
Wiemy teraz, co oznaczała ta nasza decyzja, którą podjęliśmy 50 lat temu, i nie widziałam, aby ktokolwiek jej żałował.
Chcieliśmy usłyszeć, jak potoczyły się losy, lata pracy, życie rodzinne naszych koleżanek, dziś wspaniałych nauczycielek, kierowniczek, wicedyrektorów i dyrektorów. I tu cisną się słowa: „Nie liczę lat, nie liczę dni, bo tyle było dobrych, a tyle złych…”.
Trzeba zaznaczyć, że wszystkie prawie dziewczyny ukończyły uczelnie wyższe i wszystkie przepracowały uczciwie i solidnie, tak jak nas nauczono. Niektóre były i są prawdziwymi „siłaczkami”, gdyż zaczynały pracę często w mało godnych i bardzo trudnych warunkach, szczególnie w pierwszych latach swojej pracy. Nie zrezygnowały, wytrwały, dobrze wiedząc, co jest najważniejsze.
Marysia Butrymowicz już w szkole wyróżniała się głęboką wiedzą, oczytaniem i bogatym słownictwem — a dziś jest docentem, doktorem nauk pedagogicznych. 15 lat pracy w Instytucie Doskonalenia Nauczycieli, następne 20 lat w Polsce na rzecz Polaków na Litwie, była promotorem prac magisterskich 89 nauczycieli klas początkowych na Litwie. Nasza starościna Zosia Moroz (tak ją nazywał wychowawca) zawsze odpowiedzialna, rzeczowa, perfekcjonistka — matematyk i wicedyrektor Szkoły im. J.I.Kraszewskiego. I całkowicie się z nią jeszcze nie pożegnała. Po tylu latach nie jest to łatwe, każda z nas to wie.
Z. Aziewiczówna mieszkała w Nowej Wilejce, tam też została, jej lata pracy to szkoła-internat. Jest zadowolona z życia, cieszy się rodziną. Emilka Buczelówna — pierwsze lata swej pracy spędziła w Połukniu w rejonie trockim, następnie zamieszkała w Wilnie i pracuje w szkole-przedszkolu. Tak cieszyła się ze spotkania, że tylko się uśmiechała i oczy jej świeciły szczęściem. Wanda Dulkówna została wierna swym rodzinnym miejscowościom, nadal pracuje i zarządza placówką. Tu też założyła rodzinę. Jest pełna sił, energii i chęci do pracy. Irenka Fursowska mieszkała i mieszka, pracowała i nadal pracuje w rodzinnej szkole. Pomimo przeżyć, których jej nie brakowało, uśmiechnięta, wesoła potrafi się cieszyć z tego, co życie przyniesie. Umiejętność coraz rzadziej spotykana. Stefa Jusis rozpoczynała pracę w Żodziszkach pod Wilnem, potem w Nowej Wilejce, a następnie jako żona wojskowego miała możliwość pracować w Niemczech, na Węgrzech (na te czasy to było coś niezwykłego!). Dziś mieszka w Wilnie, jest dumna z córek, wnuków.
Reginka Jakonitė — przepełniona energią, dziś też jej nie brakuje, pracowała, nauczała i zarządzała w szkołach rejonu trockiego. Dziś zajmuje się zielarstwem ekologicznym, palmiarstwem i chętnie udziela się społecznie. Irenka Kieżun ze wzruszeniem mówiła o pracy w szkole- internacie w Podbrodziu, poświęcała czas i serce tym dzieciom i jako nauczycielka jęz. polskiego i jako wicedyrektor.
Krysia Romanowska — o wyraźnym zamiłowaniu plastycznym. Lata nie zdołały jej przemienić. Jest pełna życia, zapału, wiele lat przepracowała jako nauczycielka plastyki i wicedyrektorka. Ostatnio pracuje w Mickunach. Halinka Skuratówna — wierna przyjaciółka Krysi, przyjaźnią się do dziś. Pomimo problemów zdrowotnych nie porzuciła pracy pedagogicznej i pracowała wyróżniając się ogromną siłą woli.
Lilię Stefanowicz los zarzucił do Kłajpedy, bo mąż o tak romantycznym zawodzie marynarza zaprosił ją tam. Pracowała jako nauczycielka, wychowywała swe dzieci. Dziś mieszka w rodzinnej miejscowości. Stefa Siemaszko po ukończeniu nauki nie opuściła Nowej Wilejki, bo tu znalazła męża i pracę. Jej lata pracy, to praca w charakterze kierowniczki przedszkola.
Wala Orszewska rozpoczynała pracę w szkole w swoim rejonie szyrwinckim w Jawniunach, po wyjściu za mąż pracuje w Kretyndze w szkole litewskiej, ostatnio pracowała w Wiłkomierzu w szkole rosyjskiej. I wszędzie dała radę, bo od zawsze była solidna, obowiązkowa i pracowita.
Danka Pawlukiewiczówna — skromna, spokojna, miła i zawsze sympatyczna. Urodzona w Wilnie, a pracę rozpoczynała w rejonie solecznickim, w nie najlepszych warunkach. Jednak pokonała wszystkie trudności niezwykłym hartem ducha. Po założeniu rodziny wróciła do Wilna i od lat jest nauczycielką szkoły im. Konarskiego.
Zosi Wierszyłłówny los nie oszczędzał, ale ta drobna dziewczyna potrafiła nieraz pokonać duże trudności i niepowodzenia, które nie złamały. Od młodych lat była pełna optymizmu uporu, radości i życzliwości.
I tak można by mówić i opowiadać, opowiadać i mówić: o pracy, szkołach, powodzeniach, sukcesach, trudnościach, o rodzinach, dzieciach, wnukach. Jedno jest pewne, że za swój okres pracy każda zostawiła po sobie dobre imię, trwałą pamięć, wniosła bardzo ważny wkład w polską oświatę na Litwie, lata te nie minęły na próżno. Bo to praca „u podstaw” właśnie zakłada późniejszy fundament do dalszego rozwoju, nauki, wychowania. Spod skrzydeł tych pedagogów wyszły w świat nie dziesiątki, ale setki dobrych ludzi. To szkoła pedagogiczna dała nam wiedzę i przygotowanie do trudnej pracy, my zaś to przekazywaliśmy młodym pokoleniom i nie splamiliśmy imienia tej, z której przed 50 laty wystartowaliśmy w samodzielne życie.
I cóż, nasze spotkanie dobiega końca. Wymieniamy telefony, adresy, umawiamy się na kolejne spotkanie za… rok, za pięć, dziesięć lat? Życie pokaże. Wspólnie śpiewamy „upływa szybko życie” i jedziemy na grób Wychowawcy. Mówimy mu „dziękuję” za to, kim jesteśmy i co zrobiłyśmy i „przepraszam” za kłopoty, młodzieńcze głupoty, za nieodrobione prace domowe z matematyki. Każdy czuje, że wiele mu zawdzięcza i każdego ściska w dołku tak samo. Jego żonie i naszej koleżance serdecznie dziękujemy za zorganizowanie tego spotkania.
Zosia zawsze perfekcyjna, co było dokładnie czuć nawet dzisiaj. Spotkanie przemyślane, super dograne i zorganizowane (a zaangażowała do tego nawet swoją córkę i wnuka). Dziękujemy ci, Zosiu, za żartobliwą piosenkę „o życiu na emeryturze”, która nas rozbawiła, za wspólne zdjęcie, które otrzymaliśmy zaraz przy pożegnaniu. To spotkanie okazało się bardzo ważne i potrzebne nam. Pozwoliło ono na chwilę wrócić do historii, młodości, do miejsc i wielu wydarzeń, które już są tylko wspomnieniem, ale jakże romantycznym i pięknym.