Walery Tankiewicz: Przynależność do mniejszości narodowej zawsze ma swoje minusy

Czuję się człowiekiem, który znalazł swoje miejsce i nie żałuję podejmowanych przez siebie decyzji – w wywiadzie dla zw.lt powiedział wilniuk Walery Tankiewicz wiceprezes zarządu oraz dyrektor ds. Infrastruktury i Zarządzania Majątkiem Zarządu Morskiego Portu Gdynia S.A.

Antoni Radczenko
Walery Tankiewicz: Przynależność do mniejszości narodowej zawsze ma swoje minusy

W swoim życiu kilkukrotnie zmieniał Pan miejsce swojego zamieszkania. Czy Gdynia, czyli miasto w którym mieszka Pan prawie od 20 lat, jest dla Pana najważniejszym miejscem na świecie? Kim Pan się czuje i czy udało się Panu całkowicie odnaleźć się w polskiej rzeczywistości?

Gdynia i Gdańsk są miastami emigrantów, jednak każde z nich z innych powodów dawało swoje schronienie. Do Gdyni przyjeżdżali ludzie, którzy chcieli tu przyjechać i widzieli tu szansę dla siebie. Nieważny był status społeczny – przybywali adwokaci, lekarze, kupcy, robotnicy czy nawet bezrobotni. Byli to ludzie na tyle odważni i dynamiczni, że chcieli się zmierzyć z własnym losem. Gdynia dla Polski była budową stulecia, taką ziemią obiecaną. Więc kiedy tworzyła się tu w latach 20-tych społeczność, można powiedzieć, że odbywało się to w warunkach naturalnej selekcji. Gdańsk ma troszkę inną historię. Do Gdańska przyjechali ci, których wyrzucono z ich domów, z ich Małej Ojczyzny. Można więc stwierdzić, że do Gdyni ludzie przyjeżdżali z własnej woli, a do Gdańska… Do Gdańska i na Ziemie Odzyskane przybywali ludzie, których wiatr historii wyrzucił z rodzimych miejsc.

A jak to było w Pana przypadku?

Długo nie mogłem się zdecydować, co dla mnie było ważniejsze: Mała Ojczyzna, czyli miejsce skąd pochodzą moi rodzice, gdzie się urodziłem i wychowałem, czy Wielka Ojczyzna – Polska. Czuję się człowiekiem, który znalazł swoje miejsce i nie żałuję podejmowanych przez siebie decyzji. Spróbowałem życia i w Polsce, i na Litwie. Chociaż czasem oczywiście odczuwam tęsknotę, bo spędziłem w Wilnie 15 pierwszych lat swojego życia. Wyjechaliśmy na stałe do Polski z całą rodziną w roku 1979, a rok później zamknięto granicę, ponieważ w Polsce zaczęła się „Solidarność”. I przez ponad 6 lat nie mogłem odwiedzać Wilna, co dla tak młodego człowieka oznacza prawie całą wieczność. W Wilnie zostali moi przyjaciele oraz ukochana. To był dla mnie emocjonalnie bardzo trudny czas. Kiedy1986 r. już można było przekroczyć granicę, pojechałem ze starszym o dwa lata bratem do Wilna. I dosyć szybko ożeniliśmy się ze swoimi dziewczynami z dawnych lat!

Czyli to była miłość szkolna?

Tak. I oboje z żoną postanowiliśmy pozostać na Litwie i mieszkaliśmy w Wilnie od 1988 do 1994 roku. Natomiast mój brat z małżonką przenieśli się od razu do Polski.

Pan był już wtedy po studiach?

Tak, byłem już absolwentem prawa Uniwersytetu Gdańskiego.

W Wilnie Pan pracował w zawodzie?

Nigdy nie pracowałem w zawodzie. Ponieważ historia zawsze była moją pasją, przez dwa lata po powrocie do Wilna uczyłem w polskiej szkole nowego w tamtym czasie przedmiotu – historii Polski. Zacząłem również współpracę z Litewskim Radiem, gdzie współtworzyłem polską audycję. Chciałem nawet pracować w tej stacji na stałe, ale zbiegło się to z propozycją tworzenia Radia Znad Wilii – pan Okińczyc docenił nie tylko moją polszczyznę, ale również doświadczenie radiowe.

To może powróćmy trochę do przeszłości. Czym była podyktowana decyzja Pańskich rodziców o wyjeździe do Polski w 1979 roku?

Rodzina mamy i ojca pochodzi z okolic Lidy. Ojciec wręcz uparł się na przeprowadzkę się do Wilna ze względu na obecność polskich szkół. Mój ojciec jest zatwardziałym patriotą – gdy tylko zauważył, że przynosimy z podwórka słownictwo białoruskie i rosyjskie, natychmiast postanowił działać. Przenieśliśmy się do Wilna i tam rozpocząłem swoją edukację. Ojciec zawsze myślał perspektywicznie, więc gdy zaczęliśmy dorastać, zaczął się już interesować naszymi przyszłymi studiami w Polsce. Muszę tu podkreślić, że ojciec zawsze chciał mieszkać w Polsce. Kiedy była pierwsza repatriacja w roku 1945 – 46 ojciec był jeszcze dzieckiem, w czasie drugiej repatriacji służył w armii radzieckiej. A gdy wrócił z wojska nie było już możliwości wyjazdu do Polski…

Polskie obywatelstwo Pan posiada od…

Obywatelstwo uzyskałem w 1981 r. na zasadach repatriacji. Jak się okazało, przez cały czas Związku Radzieckiego obowiązywały przepisy, które zezwalały na wyjazd w ramach łączenia rodzin. Ale gdy zwykły obywatel w urzędzie pytał o możliwość wyjazdu, otrzymywał odpowiedź „нельзя“. Więc zazwyczaj nikt się więcej nie dopytywał . Mój ojciec składał dokumenty i walczył o wyjazd około 5 lat. Początkowo były same odmowy, ale z roku na rok coraz lepiej znał procedury. Ostatecznie na zaproszenie krewnych dostał zezwolenie na pobyt stały od Rządu Polskiego. W tej sytuacji władze radzieckie nie miały już żadnego wyjścia. A ponieważ ojciec nie zajmował wysokiego stanowiska służbowego, był zwykłym kierowcą, obyło się bez większych problemów.

Przyjechaliście do Polski w bardzo „gorącym okresie”. W 1980 r. powstała „Solidarność”, w 1981 r. został wprowadzony stan wojenny. Jak Pan odbierał tamte wydarzenia?

Akurat w tym czasie skończyłem szkołę średnią i rozpocząłem studia. Lata 80-te to była tzw. „wojna polsko-jaruzelska“ i ja, na swój skromny sposób, w tej wojnie uczestniczyłem – drukowałem i kolportowałem gazetki, malowałem napisy, uczestniczyłem w demonstracjach. Ostatnim etapem tego okresu w moim życiu był udział w strajku studenckim w 1988 roku. Bardzo mocno i emocjonalnie przeżywałem te wszystkie przemiany w Polsce. Uważam, że był to odpowiedni wiek na takie zachowania. Byłem już dorosły, ale nie miałem jeszcze rodziny, więc byłem odpowiedzialny tylko za siebie.

Słyszeliśmy, że jest Pan jednym z pomysłodawców budowy Muzeum Emigracji, które ma stanąć na terenie portu w Gdyni?

Muzeum, co prawda, powstaje w budynku należący do Zarządu Portu, ale nie jestem pomysłodawcą tego projektu. Zarząd zgodził się wydzierżawić budynek miastu na 30 lat. W przeszłości był to budynek Dworca Pasażerskiego i właśnie stamtąd ludzie wyruszali statkami do Ameryki.

A jak wyglądał proces adaptacji w nowym środowisku u Pańskiej żony? Wyjechała bowiem do Polski już jako osoba dorosła?

Dla mnie decyzja o wyjeździe była łatwiejsza, bo wracałem do siebie. Miałem w Gdyni ojca i brata, spędziłem tu wiele lat. Natomiast dla żony to była bardzo trudna decyzja – nie chciała wyjeżdżać. Jeden z jej warunków przed ślubem był taki, że w żadnym wypadku nie wyjedziemy do Polski. Mojej żony cały świat i wszystkie emocje były w Wilnie. Później czasy się zmieniły, dorosły dzieci, a młodzież coraz częściej zaczęła wyjeżdżać na studia do Polski. Tak naprawdę, to ja przekonałem żonę do wyjazdu. Mieliśmy bowiem świadomość, że jeśli nie wyjedziemy wspólnie, całą rodziną, to prawdopodobnie będą chciały to zrobić nasze dzieci. Istniała taka perspektywa, że dzieci wyjadą na studia, a my zostaniemy sami w Wilnie. To jest taki ciągły dylemat ludzi z kresów: Mała Ojczyzna czy Wielka Ojczyzna? Adaptacja bywa bardzo trudna i różna. Ale Pomorze jest dobrym miejscem do życia, bo tutaj wszyscy są „emigrantami”. Nawet w Gdyni rdzennej ludności kaszubskiej jest niewiele. A całe Pomorze Gdańskie tworzą w zasadzie ludzie, których dziadkowie przyjechali w ramach repatriacji. Więc każdy tu wiedział, gdzie jest Wilno, Grodno czy Lwów…

Pan nigdy nie miał żadnego problemu w związku ze swoim pochodzeniem? Nawet w 1979 r., kiedy przybył Pan do Polski po raz pierwszy?

W zasadzie nie. Oczywiście, pewne różnice pojawiały się, ale nie było żadnych drastycznych sytuacji. To wszystko zależy od ludzi. Znam kilka osób, który wyjechały na stałe, ale po kilku latach zdecydowały się na powrót. Nie czuły się u siebie. Takie decyzje mają bardzo osobisty wymiar. Doświadczenia naszej rodziny związane z „ dużymi przeprowadzkami” były trochę inne – ojciec tuż po ślubie przeniósł się ze wsi do Lidy, później do Wilna, a ostatecznie do Gdyni. Wszyscy czujemy się tu dobrze i wiemy, że jest to nasze miejsce.

Wracając po raz drugi do Polski w 1994 r. miał Pan jakiś plan na swoje życie?

Przyjechałem z zamiarem pracy w powstającym w Gdyni Radiu Eska. Pracując w Radiu „Znad Wilii” miałem sporo kontaktów ze środowiskiem radiowym w Polsce. Jednak po przyjeździe okazało się, że pracy nie ma. W związku z tym, wykorzystałem swoje umiejętności ze studiów prawniczych i rozpocząłem pracę w dziale administracji w fabryce farb i lakierów, gdzie po niecałym roku zostałem zastępcą dyrektora. W 2000 r. przyszedłem do Zarządu Portu. Śmiało mogę powiedzieć, że w życiu miałem dużo szczęścia i byłem w odpowiednim czasie w odpowiednim miejscu. W dużym skrócie można to tak przedstawić: w 1979 r. przyjechaliśmy do Polski, w roku 1980 zaczęła się „Solidarność” i faktycznie zaczął upadać komunizm, w 1988 r. przyjechałem do Wilna, a już w roku 1989/90 zaczął się rozpad Związku Radzieckiego.

I obecnie jest Pan zadowolony z własnej pracy?

Zadowolony to za mało powiedziane – jestem szczęśliwy, że mam taką pracę.

Port jest obiektem strategicznym. Większość udziałów należy do Skarbu Państwa. Czy Pańskie stanowisko nie jest polityczne?

Sama funkcja nie jest polityczna, a praca nie ma nic wspólnego z polityką. Natomiast oczywiste jest, że układy polityczne mają swój wpływ na obsadzanie stanowisk w spółkach Skarbu Państwa . My jesteśmy w szczególnej sytuacji – prezydent Gdyni Wojciech Szczurek, jako przedstawiciel miasta, ma niewielki udział w porcie, ale ma aż 4 (na 9) przedstawicieli w Radzie Nadzorczej, która powołuje zarządy. To człowiek o wybitnych zdolnościach dyplomatycznych, co świetnie widać porównując styl pracy zarządów w portach Gdańska, Szczecina czy Świnoujścia.

Kilkakrotnie podkreślał Pan, że nie brakowało Panu w życiu szczęścia. A czy nie jest tak, że ludzie z tak zwanej „prowincji”, są bardziej zdeterminowani i bardziej zaradni?

Nie myślę o sobie, jak o człowieku z prowincji – jestem z Wilna, miasta stołecznego. Gdy się bardziej zastanowić, to raczej Gdynia jest prowincją. Kiedy pracowałem w Radiu Znad Wilii prowadziłem wywiady z Balcerowiczem, z biskupem Głódziem, ministrem Olechowskim. Do radia przyjeżdżali wszyscy znani ludzie. Do dziś pamiętam, jak wielkim przeżyciem był dla mnie wywiad z reżyserem Zanussim. Może się powtórzę, ale szczęście to znalezienie się w odpowiednim czasie i odpowiednim miejscu oraz możliwość otrzymania szansy od losu. Ale już wykorzystanie tej szansy zależy od pracy i wykorzystania daru otrzymanego od Boga.

Czy Pan nie tęskni za pracą w mediach?

Nie. Pracowałem trochę jako dziennikarz, ale przede wszystkim jako menadżer, organizator i koordynator. W zasadzie tym zajmuję się nadal.

A czy często Pan przyjeżdża do Wilna?

Dwa razy do roku. Mamy tu najbliższych – cała rodzina mojej żony mieszka w Wilnie. Natomiast rodzina z mojej strony mieszka w Gdyni oraz na Białorusi.

A czy Pan śledzi sytuację polityczną na Litwie?

Interesuje mnie to, co się dzieje na Litwie. Pracuję 12 godzin na dobę, więc nie mam czasu, aby z każdą sprawą być na bieżąco. Wiem też, że nie warto – bo to, co jest ważne dzisiaj i jest na pierwszych stronach gazet, jutro wyląduje w koszu na śmieci. Śledzę procesy, które trwają wiele lat oraz wydarzenia, które z perspektywy czasu są już wydarzeniami przełomowymi. Pamiętam, jak kilka lat temu pojawiły się jakieś niestosowne i zupełnie niepotrzebne dyskusje w internecie, przez które sytuacja na Wileńszczyźnie zaczęła się zaogniać. W pewnym momencie bałem się, że dyskusja przekroczy pewną granicę, a wybryki chuligańskie przekreślą normujące się relacje polsko-litewskie. Mam świadomość, że przynależność do mniejszości narodowej zawsze ma swoje minusy. I nie jest ważne, czy jest się mniejszością polską na Litwie, czy litewską w Polsce. Decyzja mojej rodziny była taka, że nie chcemy być mniejszością narodową i nie chcemy, aby nasze dzieci przeżywały rozterki związane ze swoją tożsamością.

Chciałabym zadać osobiste pytanie, czy świadomie nie chce Pan wyeliminować wileńskiego „ł”?

Nie, nie pracuję w żaden sposób nad swoją wymową. Pamiętam sympatyczne sytuacje ze swojego liceum, już tutaj w Polsce, gdy koleżanki z klasy mówiły: „Walery powiedz: siedziała małpa na płocie i jadła łakocie”. (śmiech)

PODCASTY I GALERIE