S. Michaela Rak: Przed Bogiem uklęknę, a przed ludźmi uchylam czoło

Rozmowa z siostrą Michaelą Rak ze Zgromadzenia Sióstr Jezusa Miłosiernego, dyrektorką Wileńskiego Hospicjum na Litwie im. bł. Michała Sopoćko, zwyciężczynią plebiscytu „Kuriera Wileńskiego” „Polak Roku 2014”.

Julitta Tryk
S. Michaela Rak: Przed Bogiem uklęknę, a przed ludźmi uchylam czoło

Fot. zw.lt

Siostra na Litwie jest już 6 lat. Nasi czytelnicy dużo już wiedzą o Siostrze i co dla naszego kraju zrobiła, ale chyba nikt nic nie wie o rodzinie, o wstąpieniu do klasztoru. Jak to było?

Może zacznę trochę nietradycyjnie. Przed kilkoma dniami w wileńskich Ponarach obchodziliśmy 70. rocznicę likwidacji obozu w Auschwitz i ja tam też byłam. Niektórzy się dziwili i pytali, co tu robię. Odpowiadałam, że tu zginęło tylu niewinnych ludzi, tu rozegrała się tak wielka tragedia, więc czuję obowiązek oddania hołdu tym ofiarom.

Poza tym moja rodzina była poniekąd powiązana z Żydami, bo rodzice podczas wojny ich przechowywali. Gdy kiedyś, jeszcze jako nastolatka spytałam moją mamę Genowefę, dlaczego to robili, przecież wiedzieli, że Niemcy mogli nas wszystkich rozstrzelać, to odpowiedziała: „Dziecko, jeśli człowiek jest w potrzebie, trzeba mu pomóc”. Moja mama z moją najstarszą siostrą była też więźniarką Majdanku. Na szczęście obie wyżyły.

A jeśli chodzi o moją rodzinę, to była nas ósemka: czterech chłopców i cztery dziewczynki. Wszyscy byliśmy wychowywani w duchu religijnym, wpajano w nas uczciwość, pracowitość i miłość do bliźniego. Robiła to w sposób szczególny mama. Była bowiem człowiekiem wielkiej modlitwy i pracy. O klasztorze marzyłam od dzieciństwa, choć praktycznie nic o nim nie wiedziałam. Pewnego razu mama zawiozła mnie do sióstr zakonnych, a jechać trzeba było aż 60 km. I to być może tam jeszcze bardziej niczym samo się zasiało to ziarno. Bardzo duży wpływ na mój wybór miała mama, która często powtarzała: „Jeśli ktoś jest w potrzebie, trzeba mu pomóc”. A ja już wtedy widziałam, jak wiele siostry pomagają innym swoją posługą i modlitwą. Gdy wstąpiłam do klasztoru, miałam 21 lat. Dotąd, jak każda młoda dziewczyna grałam z koleżankami i kolegami w piłkę, chodziliśmy do kina, na dyskoteki, ale widocznie i tam Pan Bóg w jakiś sposób działał.

Siostra prowadziła przez wiele lat hospicjum w Polsce, ale zdecydować się na wyjazd w tym celu do Wilna. To chyba było wielkim wyzwaniem?

Owszem. Niektórzy mówili: „Czy ona rozumie co robi. Przecież to obcy kraj, ludzie, nie zna języka, mentalności. Najwyraźniej porywa się z motyką na księżyc”. Czasami nawet sama tak myślałam, ale wiedziałam, że skoro Bóg mnie tu powołuje (bo nic się nie dzieje bez woli Boga), to mnie także pomoże. Gdy przyjechałam do Wilna, miałam w kieszeni tylko 3 złote, weszłam do naszej zakonnej kaplicy, w której przed laty Eugeniusz Kazimierowski malował obraz Jezusa Miłosiernego, pieniążek położyłam przed tabernakulum, uklękłam i powiedziałam Bogu: „Jezu, jesteś Ty, jestem ja i 3 złote, coś wspólnie zrobimy”.

Jakie było pierwsze wrażenie. Nowi ludzie, nowa mentalność, narodowość, zwyczaje itp., czy Siostra się tego wszystkiego nie bała?

Nowej narodowości, ludzi i nieznajomości języka się nie bałam, bo zawsze wiedziałam, że jeśli do kogoś lub czegoś będziesz podchodził z otwartym sercem i szczerą intencją, to każdy mur runie. Owszem, czasem wydawało się, że trochę się boję, ale szybko zrozumiałam, że nie był to lęk, lecz szereg pytań: „Od czego zacząć, jak zacząć itp.”. Klękałam wówczas przed tabernakulum i wszystko to wypowiadałam Panu Bogu. Zawsze jednak byłam przekonana, że jeśli coś jest wolą Bożą, to gdyby nawet były tysiące przeszkód, to na pewno się uda. Trzeba tylko też samemu w to mocno i bez reszty wątpliwości wierzyć. A ja, nawet sama nie wiem dlaczego, wierzyłam, bardzo wierzyłam, że to nie mój, a zamysł Boga był, a więc musi się udać. Potwierdzeniem tej tezy był fakt, że dość szybko zaczęli przychodzić ludzie z propozycją takiej lub innej pomocy. Ludzie o różnym wykształceniu, różnej narodowości i chyba nawet różnych wyznań.

Bardzo wiele pomocy i serca doznałam na początku od Niemca mieszkającego na Litwie ks. Hansa Fischera, dziennikarza Tadeusza Andrzejewskiego, już śp. pielęgniarki Janiny Szpitalowej. Ta ostatnia mi kiedyś powiedziała: „Ty jesteś Rak, a ja Szpitalowa, będziemy walczyć do skutku i hospicjum będzie”.

Ale należało też pokonać wiele spraw urzędowych, przebrnąć przez wiele progów biurokracji, której chyba w żadnym kraju nie brakuje, a w krajach postkomunistycznych szczególnie. Jak z tym było?

Różnie: raz na wozie, raz pod wozem. Kiedy czasem wypychano mnie drzwiami, wchodziłam oknem i tak w kółko. Wciąż i bez końca „dokuczałam” ze swoimi sprawami Bogu i ludziom. Tu pomocna mnie była przypowieść z ewangelii o złym sędzim, do którego codziennie przychodziła pewna wdowa z prośbą, by ją przed sąsiadem obronił. Za każdym razem ją wypędzał, aż kiedyś powiedział: „Chociaż Boga się nie boję, ludzi też, to jednak pomogę jej, by już wreszcie przestała mnie nachodzić”. Właśnie trzymając się tej zasady, ja również nieubłaganie wszystkich, kogo tylko można nachodziłam.

Kiedyś odwiedzili mnie ze swoja chorą córeczką Asią moi znajomi. Byłam wtedy w dołku: co niemiara kłopotów, długów itp. I ta młoda dziewczyna mi powiedziała wówczas: „Ciociu, (tak się do mnie zwracała), ty jesteś przecież zakonnicą, a ile razy dziennie powtarzasz: »Jezu, ufam Tobie«. A ja właściwie sama nie wiedziałam. I wówczas Asia powiedziała: »Powtarzaj to setki razy dziennie i tylko ufaj, mocno wierz w to, co mówisz, a wszystko będzie dobrze«”. Ta dziewczyna mnie poniekąd zaskoczyła swoją dojrzałością i głębokością wiary. Do dziś to pamiętam i staram się trzymać tej zasady.

Czy często się Siostrze zdarzało w życiu płakać. Były to najczęściej łzy smutku czy radości?

Często płakałam. Czasem wstawałam w nocy, szłam do kaplicy, kładłam się krzyżem, modliłam się i płakałam. Czasem były to łzy smutku, czasem radości, ale najczęściej łzy mojej bezradności, bo już nie wiedziałam co i jak dalej robić. Zdarzało się też, że po prostu kłóciłam się z Panem Bogiem, mówiąc: „Boże, posłałeś mnie tutaj, wytyczyłeś zadanie do spełnienia, a ja już nie mam sił, nie wiem co dalej robić, więc nie opuszczaj mnie i swego dzieła, które zapoczątkowałeś, pomóż, proszę. Boże, Ty musisz mi pomóc!”. Takich i podobnych chwil było w moim życiu wiele i myślę, że wiele ich jeszcze będzie, bo każdy dzień przynosi nowe wyzwania.

Jakie podstawowe cechy powinna mieć osoba posługująca tak ciężkim chorym?

Nie wystarczy mieć dobre chęci. Ludzie, których przyjmuję do pracy, przechodzą odpowiedni kurs przygotowawczy. Nasza praca to ciągła walka jak na ringu. Tu nie wolno się nigdy niczego bać, trzeba walczyć do końca. Należy być stanowczą, upartą, zawsze wiedzieć czego się chce. Trzeba umieć patrzeć i widzieć, słuchać i słyszeć, konieczna też jest szczerość, prawda słów i wielka cierpliwość. Zdarzało się, że kilka osób (pomimo dobrych chęci) zwolniłam, bo się po prostu do tego rodzaju posługi nie nadawały.

Ale przecież zarówno Siostra, jak i każda inna z tu pracujących jest tylko człowiekiem, ma swoje lepsze i gorsze dni. Czy między Wami czasem nie dochodzi do jakichś sprzeczek, bardziej ostrej wymiany zdań?

Pewnie, że dochodzi, czasem nawet dość często. Zawsze jednak mamy jedną twardą zasadę – po zakończonej zmianie siadamy do wspólnej herbatki, gdzie następuje pojednanie. Jedna drugą przepraszamy za zbyt czasem ostry ton, jakieś nieprzyjemne słowo, czy zachowanie się. Atmosfera się wówczas rozluźnia, zaczynamy odczuwać i rozkoszować się zapachem kwiatów (których u nas nigdy nie brakuje), z zewnątrz dociera do nas śpiew ptaków. I w tak pozytywnym nastroju i w najlepszej zgodzie rozstajemy się, by jutro znowu zacząć nowy dzień.

Czy rzeczywiście jesteśmy wrażliwi na ludzką chorobę, nieszczęście?

Właściwie się tego dopiero uczymy, ale muszę przyznać, że coraz częściej i chętniej to robimy. Bardzo mi się podoba zwyczaj, który panuje w Niemczech. Tam np. na pogrzeb przychodzi się z symbolicznym kwiatkiem, a obok stoi puszka na ofiarę pieniężną. Jeśli jest to rodzina biedna, pieniądze dla niej się oddaje. Jeśli bardziej zamożna – datki idą na cele charytatywne: hospicja, domy dziecka, domy starców itp. Podobnie jest ze ślubami. Wielu młodych prosi, by nie kupować drogich wiązanek kwiatów, a złożyć datek do puszki dobroczynnej. Powoli praktyka ta przychodzi już także do Polski.
Podczas jednej z dyskusji w trakcie picia herbatki przyszła mi taka myśl, że nasi posłowie, ministrowie, którzy po kilka tysięcy zarabiają miesięcznie, mogliby przynajmniej na roczne święta przeprowadzić pomiędzy sobą kwestę i przynajmniej jakąś większą sumę ofiarować tym najbardziej potrzebującym. Przecież nikt z nas nie jest pewien, jakiej i czyjej pomocy może będzie musiał potrzebować u schyłku swoich dni.

O zbudowanym przez Siostrę hospicjum, pracującym tu personelu i wolontariuszach, a szczególnie o Siostrze, wiele dobrych rzeczy słyszałam od rodzin chorych, jak i od samych chorych. Niektórzy mówią, że tu są same dobre anioły.

Nie przesadzajmy. Powstało rzeczywiście wielkie dzieło, ale to dzieło jest przede wszystkim Dziełem samego Boga, a następnie dziełem bardzo wielu życzliwych, o wrażliwych i otwartych sercach ludzi. Bez nich by nic nie było.
Właśnie dziękując za to wszystko najpierw z wielką pokorą i z dziękczynieniem na ustach klękam przed Bogiem, następnie nisko uchylam czoło przed tymi którzy mi pomagali, pomagają i myślę, że nadal będą pomagać. I tu pozwolę sobie przytoczyć krótką modlitwę:

„Boże, nasz Ojcze, nawiedź ten dom i oddal od niego wszystkie wrogie zasadzki. Niech w nim przebywają Twoi święci aniołowie i strzegą w pokoju wszystkich jego mieszkańców, a Twoje błogosławieństwo niech im zawsze towarzyszy”.

PODCASTY I GALERIE