
W latach 90-tych była Pani współzałożycielką oraz pełniła funkcje przewodniczącej Litewskiego Komitetu Matek Żołnierzy (Lietuvos Kareivių Motinų Sąjunga) rejonu solecznickiego. Wiem, że było to związane z wydarzeniami z życia, dlatego chcę prosić Panią o opowiedzenie swojej historii.
W 1981 roku mój najstarszy syn Aleksander dostał wezwanie do wojska. Wyruszył, by – jak przystoi na młodego mężczyznę – stanąć w obronie ojczyzny. Takiej ojczyzny, jaka wówczas była. Było to wezwanie do wojska radzieckiego, ale nawet przez myśl nam nie przeszło, że miałby unikać powszechnego obowiązku służby wojskowej. Najpierw trafił do Moskwy, tam odbywały się wstępne szkolenia, które potrwały do momentu „prisiagi” tj. oficjalnego ślubowania. Byłam tak bardzo dumna z syna, gdy szedł w pierwszym rzędzie – w poczcie sztandarowym….
Czy pozostał w Moskwie na cały okres służby wojskowej?
Nie, już wkrótce otrzymałam list, w którym informował mnie, że jedzie „budować BAM” (Bajkalsko-Amurską Magistralę). Pisał listy tęskne, bardzo szczegółowe, liryczne: że chleb smaczny – biały dostają, że niedźwiedzica w nocy przychodziła do namiotu, że latem temperatury dochodzą do + 50°C, a zimą spadają do -50°C. Pisał też, że koledzy z południowych republik radzieckich nie mogą pojąć, w jaki sposób on – chłopak z Litwy – trafił do Armii Czerwonej: „Niby niczym się specjalnie nie wyróżniam – pisał Sasza – ale tylko do momentu, gdy uda mi się wyłapać kogoś z naszych. Wtedy zaczynamy mówić po polsku i przykuwamy uwagę”. W ciągu dwóch lat napisał do mnie czterdzieści jeden listów. Ostatni, w którym snuł plany na nasze wspólne wakacje, otrzymałam już po jego śmierci…
W którym to było roku?
W 1984 r. Pozostawało tzw. „100 dniej do prikaza”, dosłownie za parę miesięcy miał wrócić do domu. Planował ślub z dziewczyną z Ejszyszek. I wtedy to otrzymaliśmy ten straszny telegram. A potem nagle cisza. Nic – 9 dni milczenia. Praktycznie zamieszkaliśmy na poczcie w Ejszyszkach. Dziewczęta z poczty łączyły nas z Moskwą za darmo. Próbowaliśmy się gdzieś dodzwonić, czegoś się dowiedzieć. Wszystko na nic – okazało się, że jednostka, w której służył, była obiektem utajnionym. Nie można się było nigdzie dodzwonić. Obdzwanialiśmy wszystkie możliwe lotniska. Za wszelką cenę próbowaliśmy się dowiedzieć, gdzie znajduje się ciało naszego dziecka. I nagle, po dziewięciu strasznych dniach niewiedzy, otrzymaliśmy krótki telefon: „Spiec – gruz Aleksandr Szengieriej pribył”. Mąż wziął ciężarówkę i pojechał na lotnisko do Wilna. Nasz Sasza przyleciał, jak szafa – zapakowany w drewnianą skrzynię, wewnątrz której znajdowała się cynkowa trumna. Trumna i tzw. „okienko” były zamknięte. Towarzyszyły jej oficer i żołnierz, którzy zasugerowali, by trumny nie otwierać – ciało zostało zmasakrowane, a 9 dni podróży zrobiły swoje. Opowiadali też, że musieli podróżować z trumną w wagonie towarowym, gdyż na bilety dla nich nie było pieniędzy. Następnie lecieli samolotem. Na transport ciała Aleksandra do domu złożyła się cała jednostka. Wszystkie te niuanse dotarły do mnie o wiele później. Wtedy byłam pogrążona we własnej rozpaczy… Do dziś pamiętam, jak całe miasto wyległo na ulice, by odprowadzić naszego syna w ostatnią drogę…
Opowiadali też, że musieli podróżować z trumną w wagonie towarowym, gdyż na bilety dla nich nie było pieniędzy
Czy udało się ustalić, w jakich okolicznościach zginął?
Tak do końca tego nie wiemy, jest kilka wersji wydarzeń. Żołnierze, którzy przywieźli trumnę mówili o tym, że Aleksander towarzyszył kierowcy ciężarówki, która miała dowieźć żwir i że więźniowie, którzy pracowali przy budowie, zaatakowali samochód i zepchnęli go z drogi. Mówiono też, że syn pilnował więźniów przy pracach budowlanych, gdzie doszło do buntu – wymordowano całą ochronę i zorganizowano ucieczkę. Dziś najbardziej wiarygodna wydaje się wersja, że jego baza wojskowa była tajna, a stamtąd bardzo blisko – przez Amur – przerzucali ich nieraz nawet do Afganistanu… Walcząc o prawa do prawdy, jako matka, zmierzyłam się z całą machiną biurokratyczną. Były też utrudnienia natury materialnej – od jednego z tzw. „czinowników” usłyszałam nawet, że to przecież na życzenie rodziców został przewieziony do domu, choć była możliwość pochowania zwłok na miejscu. W związku z powyższym, z tego tytułu nie przysługuje nam żadna zapomoga. Wtedy przypomniał mi się pewien wiersz, który rozpoczynał się od słów: „Ja syna urodziłam nie dla wojny…”.
Czy to wtedy pojawił się pomysł założenia Komitetu Matek Żołnierzy?
Założycielką ogólno-litewskiego Komitetu Matek Żołnierzy była Birūtė Kairienė. Pijany oficer śmiertelnie postrzelił jej syna i te tragiczne wydarzenia zadecydowały o założeniu przez nią komitetu. Zaproszono mnie, jako jedną z wielu matek, na zebranie założycielskie do Wilna. To były pierwsze lata niepodległości Litwy, jeszcze nie znałam litewskiego i dlatego też byłam niezmiernie zaskoczona, gdy p. Kairienė podeszła do mnie i po rosyjsku powiedziała, że chciałaby, abym została przewodniczącą komitetu w rejonie solecznickim. Próbowałam tłumaczyć, że nie poradzę sobie z dokumentacją w języku państwowym, niemniej Pani Birūtė bardzo nalegała.
Na czym polegała Pani działalność?
Zaczynałyśmy praktycznie od zera. Po pierwsze należało stworzyć listy żołnierzy, którzy zginęli w trakcie odbywania służby w armii radzieckiej. Było to niezwykle trudne, gdyż wycofujące się wojska ZSRR zniszczyły bądź zabrały ze sobą całą dokumentację. Siedziałam więc i obdzwaniałam wszystkie organizacje w rejonie po kolei, wszystkie sklepy, warsztaty, każdy tartak z książki telefonicznej naszego rejonu. Dzwoniłam i pytałam: „Czy może ktoś u was zginął?” Następnie docieraliśmy do rodzin, pomagaliśmy w załatwianiu rent oraz innych związanych z przeżytą tragedią formalności. Stworzyliśmy też listy osób, które ucierpiały w trakcie odbywania służby wojskowej – ktoś wrócił niepełnosprawny, a inny zmarł dwa miesiące po powrocie do domu.
Po pierwsze należało stworzyć listy żołnierzy, którzy zginęli w trakcie odbywania służby w armii radzieckiej
Czy pamięta Pani ile osób zginęło w trakcie odbywania służby wojskowej w „Armii Czerwonej”?
Ogółem udało nam się stworzyć listę ponad 1,5 tys. poległych żołnierzy. To są tylko ci, do których udało się dotrzeć. Proszę pomyśleć ile, oprócz tego, wróciło niepełnosprawnych! Tworzyliśmy też listy „Czarnobylców”. Nie wszyscy wiedzą, że ponad 100 osób z naszego rejonu brało udział w przymusowej akcji likwidacji skutków katastrofy w Czarnobylu i tylko kilkoro uzyskiwało z tego tytułu świadczenia. Reszta była nieświadoma swoich praw i zagrożenia, zwłaszcza, że skutki promieniowania zaczęły się uwidaczniać dopiero po kilku latach. Okazywało się wówczas, że te osoby bardzo często nawet nie figurowały w dokumentach oddelegowujących i wtedy pomagaliśmy im uzyskać odszkodowanie.
Jak długo Pani działała?
Do końca lat 90-tych, potem wszystko zaczęło umierać śmiercią naturalną. Formalnie organizacji nie rozwiązano (zachowałam całą dokumentację, wraz z legitymacją przewodniczącej), niemniej nie ma już odgórnego zarządzania. Dziś moja działalność sprowadza się do mszy św., którą raz do roku zamawiam w kościele w Ejszyszkach za dusze chłopców z naszego rejonu, poległych w trakcie odbywania obowiązku służby wojskowej. Biorę wtedy moje listy i odczytuję imiona wszystkich żołnierzy po kolei. Organizacja stała się nikomu nie potrzebna, a przecież dziś również nasi żołnierze wracają w trumnach do domu…
Regina Kasperowicz – 37 lat pracowała jako nauczyciel klas początkowych w Ejszyszkach, w
l. 90-tych XX w. była współzałożycielką i pełniła obowiązki przewodniczącej Litewskiego Komitetu Matek Żołnierzy (Lietuvos Kareivių Motinų Sąjunga) rejonu solecznickiego, poetka, wolontariuszka Oddziału CARITAS w Ejszyszkach.