Krzysztof Sidorkiewicz: O Wilnie i o Lwowie od dziecka słyszałem różne rzeczy

Kiedy więc przybyłem do Wilna, pomimo formalnej przynależności tych terenów do ZSRR, to poczułem się jak na Zachodzie – powiedział zw.lt Krzysztof Jeremi Sidorkiewicz, autor książki „Moja Wileńszczyzna i moje Kresy”.

Antoni Radczenko
Krzysztof Sidorkiewicz: O Wilnie i o Lwowie od dziecka słyszałem różne rzeczy

Fot. Ewelina Mokrzecka

Pisze Pan, że jednym z Pańskich zainteresowań są kresy wschodnie. Skąd takie zainteresowanie?

Złożyło się na to kilka segmentów. Rodzina mego ojca pochodzi z Wileńszczyzny, więc od dziecka byłem osłuchany z taką tematyką wspomnieniową. Drugi element jest taki, że moi rodzice mieli dużo znajomych z Kresów. Nawet bardziej ze Lwowa, niż z Wilna. Przychodzili na różne imprezy, ponieważ moja mama była osobą bardzo towarzyską. Siłą rzeczy byłem osłuchany również o tej południowej części Kresów. O Wilnie i o Lwowie od dziecka słyszałem różne rzeczy. W tym również o Katyniu, bo o tym w domach się mówiło. Jednak najważniejszy motyw jest taki, że chciałem osobiście poznać to miasto. Jak tu pierwszy raz przyjechałem, to miasto bardzo mi się spodobało…

Kiedy Pan pierwszy raz trafił do Wilna?

To było w lutym 1989 roku. Formalnie to jeszcze było Wilno sowieckie, ale były widoczne ewidentne zmiany. Już działał Sąjūdis. Na ulicach rozdawano ulotki. Byłem w okresie, gdy przed paroma tygodniami Katedrę z powrotem przywrócono do funkcji sakralnych. Co prawda gwiazdy czerwone jeszcze były, ale było widać, że wszystko toczy się ku upadkowi. Od tego czasu w Wilnie bywałem wielokrotnie.

A jakie pierwsze wrażenie pozostawiło Wilno? Ci niektórzy, którzy wówczas odwiedzili stolicę Litwy twierdzą, że w tamtym czasie Wilno było strasznie „zsowietyzowane“?

Nie odebrałem tego w ten sposób. Bo przedtem razem z żoną byliśmy na wycieczce w Petersburgu, wówczas Leningradzie, dopiero na powrotnej drodze wysiedliśmy z pociągu w Wilnie. Leningrad był typowym rosyjskim miastem, tam nic nie było ani w sklepach, ani gdzie indziej oczywiście pomijając wspaniałą architekturę i muzea. Kiedy więc przybyłem do Wilna, pomimo formalnej przynależności tych terenów do ZSRR, to poczułem się jak na Zachodzie. Oczywiście w sensie kulturowym. To była nie tylko moja reakcja, ale również ludzi, którzy byli z nami na wycieczce. Razem z nami była młoda dziewczyna, raczej mało wykształcona, która powiedziała: „Zobaczcie, tu jest zupełnie inaczej niż w Leningradzie. To jest inny kraj“. Tu były kościoły katolickie, tu były napisy łacińskie. Chociaż były też napisy cyrylicą, był jednak zupełnie inny klimat. Ludzie na ulicach próbowali lepiej się ubierać, były czystsze chodniki.

Później zaczął Pan zgłębiać temat stosunków polsko-litewskich?

Nie znałem tej kwestii z relacji rodzinnych czy towarzyszkach. Bardzo niewiele wiedziałem o tych dysonansach i konfliktach polsko-litewskich. Wiedziałem, że Litwinom nie podoba się akcja Żeligowskiego. Nie znałem jednak detali. Warto zauważyć, że Polacy nadal mają inny stosunek do Litwy. Być może obecnie trochę się zmienia. Pogląd Polaków z Polski opiera się przede wszystkim na lekturach szkolnych. Wszyscy znają Mickiewicza, który napisał „Litwo ojczyzno moja“. Pamiętają o unii polsko-litewskiej i Jagiellonach. W nieco mniejszym stopniu kojarzą, że Piłsudski pochodzi stąd. To są więc same pozytywne rzeczy. Generalnie zainteresowanie Wschodem w społeczeństwie polskim jest małe. Być może to się trochę zmieniło za sprawą wojny na Ukrainie, ale zainteresowanie idzie właśnie w tamtym kierunku. Natomiast o polityce Litwy, czy o wewnętrznej polityce litewskiej w Polsce już nie wie prawie nikt. Całkiem możliwie, że na Litwie jest podobnie. Ludzie w Kownie, czy w Szawlach też raczej nie interesują się polską polityką. Dosyć dużo Polaków przyjeżdża na Litwę, ale wydaje mi się, że coraz mniej. Nie chcę uogólniać. Słyszałem jednak od kilku osób, że spotykają się na Litwie z pewną niechęcią z racji, że są z Polski. To dotyczy strefy obsługi…

A Pan osobiście spotkał się z takimi przypadkami?

Osobiście nie, ale spotkałem się z czymś innym. I opisuję to w swej książce. W 1989 r. spotkałem się z takim zjawiskiem. Zwiedzałem Katedrę i zobaczyłem kolejki do stolika, gdzie zbierano podpisy pod Deklaracją Antylkoholową. Taka była akcja episkopatu. Byłem ciekawy, co podpisują i zapytałem po rosyjsku panią, która zbierała podpisy. Po wymowie poznała, że jestem Polakiem i bardzo groźnym tonem zapytała: Czy jestem Polakiem z Polski, czy Polakiem tutejszym. Odpowiedziałem, że jestem turystą z Polski. Wówczas zmieniła ton i uprzejmie mi opowiedziała. Dosłownie po wyjściu z Katedry, na zewnątrz rozdawano ulotki, chyba to był Sąjūdis. Ulotki były o tym, jak wyglądało dawne Wilno. Mi się wydaje, że to było bardziej historyczne, niż polityczne. Zapytałem więc młodą dziewczynę, co to były za ulotki – powtórzyła się identyczna sytuacja. Bardzo nieprzyjemnym tonem pytała mnie skąd jestem, a gdy powiedziałem, że z Polski, to wtedy chętnie odpowiedziała. To był pierwszy sygnał do tego, że Litwini wobec Polaków tutejszych nie są życzliwie nastawieni. Nie chcę jednak przesadzać, bo więcej takich sytuacji nie spotkałem.

Pańska książka jest zbiorem artykułów napisanych od lat 90-tych do chwili obecnej. Co czytelnik może w niej znaleźć?

Pierwszych 12 artykułów, bo ogółem jest 98, to są artykuły opisowe dotyczące Litwy. Tam są również dwa tematy ukraińskie, jeden łotewski oraz jeden bydgosko-rosyjski – bardzo specyficzny, ale również bardzo interesujący temat. Natomiast późniejsze artykuły, które były zamieszczane na łamach Kuriera Wileńskiego, dotyczyły bardziej spraw bieżących. Nie jestem na tyle megalomanem i nie mogę wręcz pisać o sprawach wewnątrzlitewskich tu nie mieszkając. Zawsze muszę znaleźć pewne powiązania, wyjść na zewnątrz stosunków polsko-litewskich, znaleźć sprawy porównawcze. Komentowałem tutaj więc nie tyle być może sprawy bieżące, ile poruszałem pewną problematykę. Powiem uczciwie – być może Państwo tutaj odbieracie to inaczej, aczkolwiek na pewno nie wszyscy – dla mnie przede wszystkim bulwersująca jest kwestia pisowni nazwisk, a z drugiej strony być może nie bulwersująca, ale warta uwagi sprawa dwujęzycznych napisów. Pomijając wszelkie standardy ramowe, to w Polsce nazwiska zapisywano w formie oryginalnej. Przeważnie to były nazwiska niemieckie lub francuskie. Co prawda po wojnie namawiano na spolszczony zapis nazwiska, ale mimo wszystko to był wybór własny. Wiele osób zachowało oryginalną pisownię.

Krzysztof Jeremi Sidorkiewicz (ur. 1952 r.) – jest prawnikiem, historykiem i publicystą. Artykuły publikował na łamach ”Ilustrowanego Kuriera Polskiego”, ”Gazety Polskiej” oraz ”Kuriera Wileńskiego”. Książkę „Moja Wileńszczyzna i moje Kresy” w Wilnie można nabyć w Elephasie i DKP.

PODCASTY I GALERIE