Rozgrywki Ligi Europy, co prawda, nie cieszą się tak dużą popularnością jak Ligi Mistrzów, ale nikt nie miał wątpliwości, że kibice w całej Europie w środowy wieczór obejrzą emocjonujące widowisko. Ten mecz był zapowiadany, jako prawdziwe starcie Dawida z Goliatem – Benfika w starciu z „The Blues” jednoznacznie spisywana była na pożarcie. Jednak gracze portugalskiej drużyny w wywiadach i na wcześniejszych konferencjach prasowych podkreślali, że nie grają nazwiska ani pieniądze, a wszystko rozstrzygać się będzie na boisku.
Już od pierwszych minut mogliśmy się przekonać, że nie były to puste słowa. Po graczach Benfiki było widać, że już wyrzucili z głowy niedawne spotkanie na krajowym podwórku z FC Porto, w którym pozbawili się szans na mistrzostwo Portugalii i są spragnieni sukcesu. Raz po raz zachwycali kibiców zebranych na stadionie w Amsterdamie technicznymi zagraniami, krótkimi szybkimi podaniami, tak, że pod bramką Petra Cecha ciągle było tłoczno. Możemy śmiało powiedzieć, że „bramka dla drużyny z Lizbony wisiała w powietrzu”, brakowało przysłowiowej „kropki nad i”. Chelsea, pozostawała obrona, do której nie można mieć większych zastrzeżeń, w przeciwieństwie do ataku. Cały pomysł na grę zawodników z Londynu polegał na długich podaniach kierowanych do Fernando Torresa, a tego było wyraźnie za mało na świetnie dysponowaną tego dnia Benfikę.
Chelsea swój nieznaczny „zryw” rozpoczęła dopiero w ostatnich minutach pierwszej połowy. Potężnie z okolic 20-tego metra „huknął” Lampart, w następnej akcji mieli szansę ze stałego fragmentu gry, jednak wynik już do końca pierwszej odsłony nie uległ zmianie.
Po zmianie stron Benfika nie spuszczała z tonu – utrzymywała się przy piłce, udowadniała, że nie boi się drużyny należącej do Romana Abramowicza, a wręcz przeciwnie, pokazywała, że lubi atakować, być przy piłce i to wydawało się przynosić efekt. Już w 50 minucie mocno postraszyli oni graczy Chelsea, mogło być 1-0 dla Portugalczyków. W następnej akcji było jeszcze poważniej, piłka znalazła się w siatce, ale… sędzia boczny uniósł chorągiewkę odgwizdując spalonego, co oznaczało, że gol nie zostanie uznany. Kolejna niesamowita okazja miała miejsce w 60 minucie, znowu niewykorzystana, a jak wiemy, niewykorzystane okazje w futbolu lubią się mścić. Tak też się stało – Hiszpan Fernando Torres wykorzystał swoją szybkość, uciekł obrońcom, ograł bramkarza i umieścił piłkę w siatce, dając ogromny powód do radości sektorom zajmowanym przez fanów w niebieskich koszulkach.
Radość Chelsea nie trwała jednak długo. Dokładniej do 68 minuty, kiedy błąd we własnym polu karnym popełnił Cesar Azpilicueta, który zagrał piłkę ręką. „Jedenastkę” pewnie wykorzystał Oscar Cardozo i pojedynek zaczynał się niemal od początku. Paragwajczyk mógł ponownie ucieszyć kibiców swojej drużyny, kiedy w 82 minucie znalazł się sam na sam z bramkarzem londyńczyków, jednak Cech stanął na wysokości zadania i skończyło się tylko na rzucie rożnym.
Każda kolejna minuta zdawała się przybliżać graczy do dogrywki, kiedy w doliczonym czasie gry (93 min.) Ivanovič, po doskonałym dośrodkowaniu z rzutu rożnego, głową zdobył bramkę na wagę zwycięstwa Cheslea Londyn.
W ostatnich sekundach do wyrównania mógł doprowadzić Cardozo, ale piłkę spod nóg w ostatniej chwili wybił mu Cahill i to gracze dowodzeni przez Rafaela Beniteza wrócą do Londynu z pucharem.
Warto przypomnieć, że już 25 maja, na Wembley odbędzie się finał Ligi Mistrzów – najbardziej prestiżowych rozgrywek w Europie, w którym zmierzą się Borussia Dortmund i Bayern Monachium.