Misja Sybir braci Radczenko

„Tomsk – miasto smutne i nudne, niewarte uwagi” – słynny rosyjski dramatopisarz Anton Czechow był w swoich sądach niezwykle ostry, ale sprawiedliwy. Dzisiejsza nieoficjalna stolica Syberii Zachodniej niewiele się różni od miasta, które zastał w 1890 roku i jego słowa nadal pasują do Tomska jak ulał. Dlaczego więc tam na początku czerwca z bratem wybraliśmy? Była to nasza osobista „Misja Sybir”.

Aleksander Radczenko
Misja Sybir braci Radczenko

Fot. Antoni Radczenko

Na początku lat 50-ych ubiegłego wieku nasi dziadkowie, Janina i Aleksander Żygo, mieszkali w Wołkowszczyźnie. Wsi położonej w dzisiejszym rejonie wileńskim, jakieś 20 kilometrów od Wilna, w okolicach Turgiel. Dziadek nie był gospodarzem zamożnym, miał niewiele ponad 20 hektarów, ale był gospodarzem zaradnym, więc rodzina żyła dostatnio, a to wiadomo na Litwie, gdzie mądrość ludowa głosi, iż nie ma lepszego widoku niż pożar domu sąsiada, wzbudzało zazdrość. Gdy więc nastała na Litwie władza sowiecka, życzliwi nie przepuścili okazji, żeby się zemścić. „Kułak”– tak został określony w donosie. Wystarczyło. Nie pomogło nawet to, że dziadek Aleksander, doskonale zdając sprawę co się świeci, jako jeden z pierwszych zapisał do kołchozu.

Link do oryginału i galerii.

Zesłani w Kopanoje Oziero

W nocy z 2 na 3 października 1951 roku enkawudziści otoczyli jego zagrodę. Dostali kilka godzin na spakowanie dobytku i pojechali w nieznane. Dziadek Aleksander, babcia Janina, nasi wujowie Ireneusz, Wincenty, Jan, ciocia Krystyna i najmłodsza córka ,a nasza mama, Maria, która w chwili udania się na zesłanie miała zaledwie 3 latka.

Po kilku tygodniach podróży w bydlęcych wagonach znaleźli się właśnie w obwodzie tomskim, nad rzeką Czają, dopływ potężnego Obu, w osadzie Kopanoje Oziero. Ta miejscowość w środku syberyjskiej tajgi stała się dla nich domem na długie cztery lata. Na całą rodzinę dostali jeden pokój w baraku, który służył jako kuchnia, sypialnia i salon, a w zimie też jako chlewik. Miejscowi Rosjanie, których jako wrogów ludu zesłano w to miejsce jeszcze w połowie lat 30., pocieszali przybyszy z dalekiej Litwy: „Macie szczęście, że są baraki. Gdy nas zesłano – nie było tu nic, sami musieliśmy wykopać ziemianki i przez kilka lat w nich mieszkaliśmy!”

Trudne warunki rywalizowały z jeszcze trudniejszym klimatem: krótkie, gorące lato z mnóstwem komarów i innych uciążliwych insektów oraz długa, surowa zima z ponad 40-stopniowymi mrozami. Zresztą krótką wiosną i jesienią nie było lepiej. Droga w świat była jedna – rzeka. To nią dostarczano produkty i inne rzeczy, ona też służyła do spławu drewna. Wyrąb lasu i spław drewna – to było podstawowe zajęcie mieszkających tu ludzi. Dziadek wychodził do tajgi na tydzień, wracał w niedzielę. Był zdrowy, silny, zaradny, więc i tu głodu nie cierpieli. Już pierwszej wiosny zaczęli sadzić warzywa, ziemniaki, hodować prosiaki. Co wyhodowali – sprzedawali sąsiadom-Rosjanom. Przetrwali. Po śmierci Stalina, na wiosnę 1955 roku, ogłoszono, że są wolni i mogą wyjechać. Do Polski lub na Wileńszczyznę. Dziadek nie miał wątpliwości: tylko na Litwę!

Od dawna planowaliśmy z bratem taki wyjazd śladami mamy i jej rodziny. Przed kilkoma miesiącami stwierdziliśmy, że nie ma co sprawy odkładać ad calendas graecas. Kupiliśmy bilety lotnicze, załatwiliśmy wizy i ruszyliśmy w podróż. Przez Moskwę do Tomska, a następnie – taki był plan- jeepem do Kopanoje Oziero. I po raz kolejny się przekonaliśmy, jak sprawiedliwe jest przysłowie: Jeśli chcesz rozśmieszyć Boga, opowiedz mu o twoich planach…

Syberia jak… Mołdawia

Tomsk powitał nas deszczem. Już pas startowy lotniska „robił wrażenie”. Pełen dziur i łat, przypominał mi lotniska jakie widziałem w Etiopii czy Boliwii. Nieduże tomskie lotnisko przypominało bardziej prowincjonalny dworzec niż port lotniczy. Taksówka do centrum, oddalonego o jakieś 30 kilometrów miasta, kosztowała nas 800 rubli czyli równowartość 11 euro. Tanio jak barszcz. Okazało się, że i tak przepłaciliśmy dwukrotnie. Tydzień później na lotnisko dojechaliśmy za 450… Już po drodze taksówkarz nas ucieszył: „Macie szczęście! Pogoda w ostatnich dniach poprawiła się!” Był początek czerwca, za oknem lało jak z wiadra, a termometr wskazywał +12 stopni Celsjusza…

Jeszcze w Wilnie, bookując hotel o wdzięcznej nazwie „Gorodskoj dom” przy ulicy Feliksa Dzierżyńskiego za niecałe 100 euro za dwie osoby na tydzień, miałem niejasne przeczucie przyszłej katastrofy. Gorodskoj dom nieuchronnie kojarzył mi się z Domem Kazionnym. Przeczucie się sprawdziło. Nawet taksówkarz nie bardzo wiedział gdzie się ten hotel znajduje. Gdy weszliśmy do swojego pokoju, brat powiedział natychmiast: „Ja tu mieszkać nie będę!” Rzeczywiście pokój przypominał pokoje jakie w swoim czasie zastaliśmy w mołdawskich hotelach: obszarpany, zimny, a stęchłe powietrze przypominało słynną scenę z filmowej etiudy Roberta Rodrigueza „Room 309 – „The Misbehavers””. Miało się nieodparte wrażenie, że w tym pokoju ktoś zmarł i został pochowany pod posadzką. Obsługa hotelowa również przypominała mołdawską, nie zważając na uzbecki wygląd. Pałała chęcią pomocy, ale na niczym się nie znała.

Hotel zmieniliśmy. Nie z powodu jego marnej jakości, tylko z uwagi na brak meldunku. Zgodnie z prawem cudzoziemcy muszą w Rosji się zameldować w ciągu 72 godzin od momentu przekroczenia granicy. Nasz hotel jednak takiej usługi nie był w stanie wykonać. „Meldunek? Nigdy nikt z naszych gości o to się nie upominał” – nie kryły zaskoczenia dziewczyny na recepcji. W ogóle miało się wrażenie, że jesteśmy chyba pierwszymi gośćmi z zagranicy w jego krótkiej historii. Ostatecznie przenieśliśmy się do hotelu… „Afrika” przy ulicy Tarasa Szewczenki, który kosztował 20 euro drożej, znajdował się na tyłach warsztatu samochodowego, w dzielnicy nieodparcie przypominającej wileński Porubanek, ale za to oferującym prawdziwy trzygwiazdkowy standard. I meldunek.

Na załatwianiu formalności hotelowych upłynęła nam pierwsza połowa dnia w Tomsku. Druga połowa upłynęła na załatwianiu samochodu…

W Rosji Niemcy bardziej się opłacają

Żadna międzynarodowa sieć wynajmu aut nie ma w ponad półmilionowym Tomsku swojego przedstawicielstwa. Już ten fakt dawał sporo do myślenia. Istnieją za to dwie, konkurencyjne firmy lokalne. Większość ich taboru stanowią sedany. Jedna z nich posiadała jednak w swojej ofercie NIvę Chevroleta z napędem na cztery koła, druga – Mitsubishi L200. Wybraliśmy Nivę, bo była tańsza. Jeszcze będąc w Wilnie przez kilka tygodni załatwialiśmy formalności i uzgodniliśmy, że samochód będzie na nas czekał. Jednak wiedzeni niejasnym przeczuciem przyszłej katastrofy, pierwszego dnia postanowiliśmy się udać do frmy i jeszcze raz wszystko potwierdzić. Już siedziba w obskurnym budynku, z wyłamanymi drzwiami wejściowymi, nie budziła zaufania. Dalej było gorzej. Dima, ni to menedżer, ni to właściciel, powiedział z rozbrajającą szczerością: „Nivy nie ma. Niemcy ją zabrali.” „Jacy Niemcy?” – nie kryliśmy zaskoczenie. „Turyści z Niemiec. Też chcieli po tajdze pojeździć.” „Ale przecież mieliśmy umowę…” „No tak, ale wyście chcieli wynająć samochód na dwa dni, a Niemcy wynajęli na 10. Bardziej mi się opłacało” „I co mamy teraz robić” „Nie wiem” – równie szczerze wzruszył ramionami Dima. Po chwili jednak dał się przekonać, że jednak coś trzeba robić i zadzwonił do konkurencji w sprawie L200. Mitsubishi było do wynajęcia, ale dopiero za trzy dni. Nie mieliśmy wyboru – udaliśmy się do konkurentów.

Prospiekt Lenina, główna ulica Tomska, nawet w słońcu nie wygląda interesująco, zaś w strugach deszczu robił wrażenie totalnie depresyjne, więc gdy trafiliśmy na przylegającą do niego reprezentacyjny plac Nowosłobadzkaja płoszczad’ i znaleźliśmy na nim olbrzymią instalację „I Love Tomsk” – wybuchliśmy śmiechem.

Mitsubishi L200 ostatecznie również nie dostaliśmy. Maksim, właściciel konkurencyjnej firmy wynajmu aut, długo kręcił, mącił i podbijał cenę (w ciągu 7 minut negocjacji wzrosła z 50 do prawie 100 dolarów za dzień), aż ostatecznie, gdy dowiedział się dokąd chcemy jechać i sprawdził na mapie, stwierdził bezapelacyjnie: „Tam drogi nie ma. Nawet jeepem do Kopanoje oziero nie dojedziecie.” Nie daliśmy jednak za wygraną. Po wypiciu kilku piw z czekuszeczką „Ałtajskoj”, stwierdziliśmy, że wynajmiemy sedana, pojedziemy do leżącego 30 kilometrów na północ od Kopanoje Oziero miasteczka Podgornoje, do którego prowadzi asfaltowana szosa, a już w Podgornoje znajdziemy na pewno kogoś miejscowego z jeepem, który będzie wiedział jak do Kopanoje Oziero trafić…
300 kilometrów na Północ

Jeszcze przedwczoraj lało, a dziś jest piękna pogoda, świeci słońce, a słupek termometru z samego rana oscyluje gdzieś w okolicach +20 i uporczywie pnie się do góry. Procedury przejęcia Renaultu Loganu, które miały zająć (według Dimy do którego ostatecznie wróciliśmy po raz kolejny z uwagi na ceny) nie więcej niż 5 minut, ostatecznie zajęły prawie godzinę. Z Tomska wyjechaliśmy więc około 11 rano, a przed nami był jeszcze kawał nieznanej drogi. Z Tomska do Podgornoje około 300 kilometrów. Jedziemy na Północ.
Początkowo jechaliśmy autostradą syberyjską na Nowosibirsk i droga była piękna. Jedyne co nie pozwalało się rozluźnić i napawać widokami – to wariaci na drogach. Rosjanie jeżdżą jak szaleńcy. No i samochód, który miał być w idealnym stanie, okazał się być w stanie mocno przez życie potrzepanym.

Widoki… Nie wiem czego się spodziewałem po syberyjskiej tajdze. Pewnie czegoś monumentalnego. Tymczasem w okolicach Tomska tajga jest już poważnie przez człowieka przetrzebiona poza tym dominują tu lasy liściaste – olsze, osiki, jastrzęby, drzewa szpilkowe, a przede wszystkim typowe dla rosyjskiego krajobrazu brzozy. Tomsk leży na równinie, czasami lekko pagórkowatej, poprzecinanej potężnymi rzekami Obiem i Tomią oraz ich mniejszymi dopływami oraz niezliczonymi jeziorami.

Droga biegnie po przez poszczególne wioski i miasteczka Kajtes, Kriwoszeino, Tungusskoje, Mołczanowo. Wszystkie zamieszkałe, ale robią wrażenie od dawna porzuconych: rozsypujące się płoty, domy sklecone z jakichś podręcznych materiałów. Asfaltowana szosa raz mieni się w słońcu nowiutką nawierzchnią, by po kilku kilometrach stać się dziurawą tarką. Do dzisiaj nie jestem w stanie odpowiedzieć na pytanie dlaczego jedne jej odcinki są dopatrzone, a drugie nie. Już podczas podróży zaczynamy wątpić, czy znajdziemy kogoś chętnego, aby nas zabrał do Kopanoje Oziero. Gdziekolwiek się zatrzymujemy i próbujemy wejść do lasu – czeka na nas rozczarowanie, już w kilku metrach od drogi rozpoczynają się błota, mokradła i bezdenne topieliska.

Podgornoje – to centrum rejonu o tej samej nazwie. Miasteczko wielkości mniej więcej podwileńskiego Niemenczyna. Bez łądu i składu, z mnóstwem porzuconych, opuszczonych garaży, hangarów, domów, budynków gospodarczych i nowoczesną, piękną, olbrzymią i pustą cerkwią. Tonącymi w morzu kurzu ulicami chodzą krowy, czasami przemknie pojedynczy samochód. Jest środek dnia, cicho i ludzi nie widać. Kierujemy swoje kroki więc ku siedzibie lokalnej policji. Funkcjonariusz drogówki zapytany o Kopanoje Oziero, nie kryje zaskoczenia: „Kopanoje Oziero? Tam nie ma nic, nawet drogi. Od lat nie stanęła tam noga żadnego policjanta.” Wieś została zlikwidowana przez władze na początku XXI wieku, mieszkańcy przesiedleni do innych pobliskich miejscowości. Podobno od kilku lat cos się tam dzieje, jakaś firma z Nowosybirska otworzyła tartak, wynajęła drwali, którzy podobno mieszkają w Koponoje Oziero, ale nikt z miejscowych tam nie bywa i nie wiem, jak w rzeczywistości sprawy stoją. Drogi nie ma, a i po co?… No ale może jeepem można się tam jakość dostać? „Jeepem? No nie wiem…” – zwrusza ramionami policjant. „Próbujcie.” A więc próbujemy.

Droga jest , lecz drogi nie ma

Spotkany przez nas miejscowy taksówkarz jest bardziej optymistyczny, co do jakości drogi. Sam co prawda nie pojedzie, ale zadzwoni po przyjaciela Sanię, który ma japońskiego jeepa i zapyta, czy by z nami nie pojechał. „Ile jesteście gotowi zapłacić?” „Ile trzeba” – odpowiadamy natychmiast. Po czym przezornie dodajemy: „W rozsądnych granicach, oczywiście.” Sania zgadza się pojechać za 700 rubli (równowartość 10 euro), co wzbudza u mnie przeczucie przyszłej katastrofy. I rzeczywiście Sania, mimo iż mieszka w Podgornoje od 20 lat, nie ma zielonego pojęcia, gdzie leży Kopanoje Oziero. Jego kolega taksówkarz mu tłumaczy: „Pojedziesz do Suchoj Łog, tam skręcisz w prawo i cały czas prosto. No u lokalsów dopytasz w razie czego.” Ok, wsiadamy do Nissanu Sani i ruszamy z kopyta. Jego żona, Ania, patrzy nam w ślad i .puka palcem w głowę. „Czy trzeba zapinać pasy?” „A po co?” – dziwi się Sania. „Cała drogówka siedzi teraz u siebie i pije piwo…”

Wieś Suchoj Łog leży w kilkunastu kilometrach za Podgornoje, zjeżdżam z asfaltowej szosy i trafiamy na szutrówkę w dobrym stanie. Sania przystaje, żeby zapytać miejscowych o dalszą drogę. „Do Kopanoje Oziero? Nie, tam nie ma drogi.” – śmieją się spotkani we wsi mężczyźni. „Ale mam napęd na cztery koła, blokady…” – nie daje za wygraną Sania. „Nie dasz rady.” – odpowiadają ze śmiechem lokalsi. „Do Wostocznoje może i dasz radę dojechać, a dalej drogi nie ma. Tam tylko ciągniki na gąsienicach dalej za drzewem jeżdżą. Jeśli nie masz „wiezdiechodu” lub śmigłowca – to nie trafisz. No chyba że wpław. Czają…” – odpowiadają. „A po co Wam do Kopanoje Oziero? Do pracy chcecie iść?” „Nie, chłopaki chcą zobaczyć miejsce, gdzie ich mama mieszkała” „Aaa, no może od strony Obskoje spróbujcie. Tam podobno jest lepsza droga.” – radzą miejscowi. „W naszej wsi też jest kilka rodzin z Kopanoje Oziero. Czabanskije, Wieriowkiny – może znacie?…”

Wracamy do Podgornoje. Sania radzi nam jechać do Obskoje, które leży 50 kilometrów dalej i spróbować tam znaleźć jakieś terenowe auto. „Jak nie znajdziecie – dzwońcie. Przyjadę i spróbujemy się przedarć.” Cóż jedziemy do Obskoje. Już sam wjazd do wsi nie napawa optymizmem: polna droga jest podmokła i pełna wyrw, a kałuże przypominają nieduże jeziorka i należy je objeżdżać szerokim łukiem. Pytamy miejscowych o drogę na Kopanoje Oziero. „A tak, jest. Drwale ją niedawno zrobili. Dobra, szeroka…” „A damy radę naszym samochodem nią jechać?” „Tym ujob…czem?” – drapie się w głowę jeden z lokalsów i sceptycznie przygląda się naszemu Renaultowi. „Ch… wie. Spróbujcie. Tam na początku drogi jest teren, na którym drwale magazynują drewno. Jest tam stróż. Zapytajcie go o transport, może jakiś ciągnik będzie jechał w tamtą stronę…” – radzi.

Wyjeżdżamy z Obskoje. Jedziemy w górę i dół. Nie ma żadnej drogi na Kopanoje Oziero. Zrezygnowani już chcemy zawracać do Tomska, gdy napotykamy olbrzymie zwały świeżo ściętego drewna tuż przy drodze. A od nich w las rzeczywiście prowadzi szeroka droga. Tylko jaka! Głębokie na jakieś pół metra dwie koleiny od gąsienic potężnego traktora i stojąca w nich woda w której tafli odbija się niebo i las. Nawet jeep nie dałby rady. Idziemy w głąb lasu w nadziei, że może dalej się poprawi, może jakoś między koleinami, ale jest tylko gorzej. Droga idzie coraz bardziej w dół i teren robi się coraz bardziej podmokły. Woda już chlupie zdradziecko pod naszymi nogami. Wracamy, nic tu po nas. „Przyjeżdżajcie zimą. Wtedy śnieg zasypie koleiny, woda zamarznie i dojedziemy do tej waszej wsi w try miga” – radził nam jeszcze w Podgornoje Sania. Cóż miał rację – albo tak, albo potrzebna jest ekspedycja z własnym śmigłowcem.

Po drodze wpadamy jeszcze do wsi Żukowo, aby przyjrzeć się z bliska Obu, jednej z największych syberyjskich rzek. W samej wsi i w jej okolicach, w wyrytych w środku lasu okopach stoją dziesiątki ciężarówek z cysternami. Przy wyjeździe ze wsi – tablica uprzedzająca, że w lesie odbywa się chemiczna profilaktyka antyowadowa. Do lasu wstęp wzbroniony. Po lesie biegają miejscowe dzieciaki. Dorośli robią ciężarówkom fotki komórkami…

Syberia a la Szczerek

Przez całą naszą podróż po Syberii miałem nieodparte wrażenie, że jestem bohaterem jakiejś nowej książki Ziemowita Szczerka. Ten sam klimat jakiegoś totalnego bez sensu, absurdu, groteski jak w „Przyjdzie Mordor i nas zje” czy w „Tatuażu z tryzubem”. Jedziemy przez wiele godzin, nie zważając na kłody rzucane pod nogi przez los, i znajdujemy duże Nic, w którym ulica Lenina krzyżuje się z ulica Kirowa, ulica Sowieckaja z ulicą Dzierżyńskiego, a kościół katolicki leży przy ulicy Bakunina. Przy tej samej ulicy leży też tomskie Muzeum Historyczne. Dwa piętra ekspozycji chaotycznej i niewartej uwagi, gdyby nie jeden szczegół. W jednej z sal, przedstawiającej gabinet pisarza, nieoczekiwanie ze ściany wyjechała… gadająca głowa w zielonej marynarce. I zaczęła wrzeszczeć! Jesus Christ, głowa profesora Doyle’a? Okazało się, że nie. To była głowa pisarza Wołkowa, autora serii książek dla dzieci o czarodzieju ze Szmaragdowego Miasta. W swoim czasie je uwielbiałem, dopóki nie dowiedziałem się, że zostały zerżnięte żywcem z serii o czarnoksiężniku z krainy Oz L. Franka Bauma. Wołkow, okazuje się, był przez kawał swojego życia z Tomskiem związany i dotychczas jest prze miejscowych mieszkańców wielbiony, bo w odróżnieniu od Czechowa Tomsk lubił i odzywał się o nim w samych superlatywach. O Czechowie muzeum nie wspomina…

W Semilłużnoje, jednej z wiosek obwodu tomskiego, znajduje się obiekt niesamowity. Emerytowany policjant wybudował replikę kozackiego ostrogu – takiej rosyjskiej wersji północnoamerykańskich blockhouse’ów – które służyły podczas konkwisty Syberii za obozy warowne Cesarstwa Rosyjskiego na bezkresach tajgi. Pojechaliśmy tam. Ostrog robi dziwne wrażenie – z jednej strony wiernie odtwarza XVII-wieczne realia: jest cerkiew, dwie wieże, izba wojewody. Z drugiej jest wypełniony jakimiś rupieciami, dziwnymi rzeźbami półnagich rusałek i niedźwiedzi… Jeszcze dziwniejsze wrażenie robi właściciel tego miejsca. Podjechał do nas jeepem, gdy zastanawialiśmy się jak se do środka twierdzy dostać. Wysoki, brodaty, w szerokiej ludowej, wyszywanej rubachie. „No, czego szukacie?” – zapytał donośnym basem. „No chcielibyśmy obejrzeć ostrog” – odparliśmy nieśmiało. „Widzę, że nie tylko obejrzeć” – odparł wskazując na mój aparat fotograficzny. „Wpadajcie, zrobię wam krótką wycieczkę.” O ostrogu i rosyjskiej konkwiście Syberii mówił krótko, o walce Dobra i Zła – dużo dłużej. Nie umiem wytłumaczyć nawet, o czym mówił. Jedna myśl goniła drugą, przeskakiwał z jednego tematu na drugi i z powrotem. Generalnie jego manichejska wizja światu sprowadzała się do lapidarnego: My i Oni. Oni czyli wszelkie zło, ale przede wszystkim islam. My czyli biała, chrześcijańska cywilizacja. Ale też Chińczycy. Musimy być razem i przeciwstawić się Złu. „Wiem, że między naszymi krajami się nie układa” – powiedział, gdy się dowiedział, że jesteśmy z Litwy. „Ale to wina polityków. Musimy być razem, musimy tworzyć więzi takiej ludowej dyplomacji, prości ludzie z prostymi ludźmi, a wtedy jak politycy zobaczą, że prosty lud się dogadał, to nie będą mieli wyboru – też będą musieli się dogadać. A nam z wami przecież nie ma czego dzielić. Różnie tam w historii bywało. Raz wy nas biliście, raz my was. Ale nam waszej ziemi nie trzeba, a wam – naszej.” I trzeba przyznać, że z takim poglądem spotkaliśmy się w Syberii nie raz. Sceptycyzm wobec gadających głów z telewizora i szczera chęć pomocy, poznania innego. Może mieliśmy szczęście.

A Tomsk?… Tomsk mógłby być pięknym miastem. Pozostało w nim wiele pięknych, drewnianych, XIX-wiecznych budynków. I nawet lokalne władze czynią jakieś próby tej całej spuścizny uporządkowania, a miejscowi mieszkańcy próbują nadać swojemu miastu jakiś wyraz (stąd między innymi mnóstwo różnych dowcipnym pomników: Pomnik Szczęścia, Pomnik Piłkarza, Pomnik Milicjanta), ale tak jakoś po sowiecku, bez ładu i składu. Więc te próby przełamania nonsensu, nadania miastu wyrazu rozmywają się i w bezgranicznym morzu nicości, bylejakości, pofigizmu…

Gdy wylatywaliśmy z Tomsku pogoda, która prze kilka dni była piękna, słoneczna i upalna, znów się zepsuła. Temperatura spadła do +10, zaczęło padać.

PODCASTY I GALERIE