Media całego świata przekazały wiadomość o wielkim sukcesie polskiej żeglarki 20 marca 1978 roku.
– To jest jednak jakiś wyczyn z uwagi na to, że przepłynęła samotnie ponad 28 tys. mil, przy ciężkich warunkach w rafie koralowej i przy jeszcze trudniejszych podczas przejścia Przylądka Dobrej Nadziei – mówił mąż żeglarki, konstruktor jachtu „Mazurek”, na którym płynęła Polka, inż. Wacław Liskiewicz w audycji „7 dni w kraju i na świecie” z 26 marca 1978 roku.
Włodzimierz Szaranowicz, który wówczas był dziennikarzem Redakcji Sportowej Polskiego Radia, połączył się z Krystyną Chojnowską-Liskiewicz, gdy ta była w połowie swego rejsu.
– Samotna żegluga to jest wielka praca, zwłaszcza na tak długich etapach, jak ja miałam – mówiła Chojnowska-Liskiewicz. – Nie miałam takich sytuacji, w których mi się wydawało, że niebezpieczeństwo jest skrajne. Owszem były momenty trudniejsze i łatwiejsze, ale takiego, w którym mi się wydawało, że grozi mi wielkie niebezpieczeństwo, to ja jeszcze nie miałam.
Rejs Polki trwał dwa lata. Po wpłynięciu do portu w Sydney korespondent radia amerykańskiego relacjonował: – Krystyna Chojnowska-Liskiewicz przybyła do Sydney bez fanfar i fotografów, ponieważ instalacja radiowa i silnik, a także generator nie działały. Nie było więc od niej żadnych wiadomości. Żeglarka oświadczyła, że na trasie 24 tys. mil jedynymi jej towarzyszami byli: żółty, pluszowy miś i mała laleczka. Dodała, że czuje się szczęśliwa, że nareszcie może porozmawiać z ludźmi.
Polka płynęła na jachcie „Mazurek”. Nie był dużą jednostką. Miał ok. 9,5 m długości oraz 3 m szerokości.
– Ile sypia Pani na dobę? Jak planuje sobie Pani czas na łódce? – pytał Włodzimierz Szaranowicz w rozmowie, przeprowadzonej podczas trwającej wyprawy. – Na oceanie, z daleka od brzegów, przy mniej więcej ustalonej pogodzie, to śpię nawet dość dużo po sześć godzin w nocy, nawet zdarza się, że w dzień śpię – mówiła Chojnowska-Liskiewicz. – Natomiast przy pogodzie zmiennej lub w pobliżu brzegów lądów czy wysp śpię mniej lub nie śpię w ogóle. Brzegi dla żeglarza są znacznie bardziej niebezpieczne niż otwarty ocean.
W 2001 roku do radiowego studia zaprosił Krystynę Chojnowską-Liskiewicz Jakub Urlich. – Czy pamięta pani pierwszy raz, kiedy zobaczyła pani morze? – pytał autor audycji „Sekrety, konkrety”. – Tak, pamiętam – odpowiedziała. To było na jakiejś wycieczce w szkole podstawowej, ale wrażenia to na mnie specjalnego nie zrobiło. To nie była miłość od pierwszego wejrzenia.
Krystyna Chojnowska-Liskiewicz opowiadała o pierwszej żaglówce i swym pierwszym rejsie. Mówiła o Ostródzie, w której zamieszkała wraz z rodzicami po przeprowadzce z Warszawy, po Powstaniu Warszawskim. Wspominała studia na Politechnice Gdańskiej i świadomy wybór konstruktora statków, specjalisty od wyposażenia pokładowego. Nawiązywała do samotnego rejsu.
– Chodziło o to, żeby ten rejs zakończył się sukcesem, żebym ja wróciła do tego punktu, z którego wypłynęłam – powiedziała. – Czas nie miał takiego znaczenia, ważne było, żebym była pierwsza.
Jakub Ulrich pytał swego gościa o broń na pokładzie „Mazurka”. – Tak, ja miałam dubeltówkę – powiedziała Chojnowska-Liskiewicz. – Ani razu jej nie użyłam, bo ja się w ogóle boję huku i wystrzałów. Udzielono mi instrukcji, jak się z nią obsługiwać, dostałam pewną ilość nabojów, ale jej nie używałam.
I dodała: – Największym zagrożeniem jest, jak samotny żeglarz wypadnie za burtę – stwierdziła.