Przed kilkoma tygodniami za sprawę kolegi Darka Malinowskiego z audycji polskiej litewskiego radia publicznego LRT Klasika trafiła w moje ręce książka na którą już od jakiegoś czasu polowałem. „Mój chłopiec, motor i ja” Haliny Korolec-Bujakowskiej. Młoda para dopiero co po ślubie. Ona – 27-letnia drobna blondyneczka, stale uśmiechnięta, z nieodłącznym papierosem w ustach. Halina Korolec, córka prezesa wileńskiego „Pruidentialu”, który po przejściu na emeryturę prowadził pensjonat „Jasna” w uzdrowisku Druskienniki. On – Stanisław Bujakowski, nieco starszy od żony, syn druskiennickiego lekarza zdrojowego. Wysoki, szczupły, wysportowany. Marzyli oboje o wielkiej przygodzie. I to marzenie zrealizowali. U schyłku lata 1934 roku ruszyli z Druskiennik dwucylindrowym motocyklem BSA do Chin. Dwadzieścia cztery tysiące kilometrów przez zupełnie nieznany kawałek świata – skrajnie obcy językowo, kulturowo, mentalnie. Przez tereny gdzie czasami po raz pierwszy widziano nie tylko motocykl, ale w ogóle białego człowieka. Zakładali, że ich wyprawa potrwa góra 3 lub 4 miesiące. Los sprawił, że cel osiągnęli dopiero po 19 miesiącach, 15 marca 1936 roku. W tym czasie przeżyli niesamowite przygody, z których wiele balansowało na krawędzi życia i śmierci. Stanisław Bujakowski prowadził motocykl, a jego żona spisywała relację. Ten materiał stał się podstawą relacji prasowych w „Kurierze Wileńskim”, miesięczniku „Świat”, „Kurierze Warszawskim”, „Expressie Porannym” oraz „Głosie Druskiennik”, a po wielu latach i śmierci autorki – wspomnianej książki.
Już na wstępie muszę zaznaczyć – wbrew temu co się pisze w licznych recenzjach w Internetach – nie jest to literatura powalająca na kolana, zachwycająca stylem i malowniczymi opisami. Powiem więcej książka jest w gruncie rzeczy bardzo naiwna, skupia się przede wszystkim na osobistych przeżyciach autorki i trudach podróży. Po mijanych miejscach i ludziach, tradycjach i obyczajach, Halina Korolec-Bujakowska zaledwie prześlizguje się wzrokiem i piórem. Jej opisy lokalnych mieszkańców i ich tradycji, gdyby powstały dziś, a nie przed blisko stu laty, zostałyby uznane za pełne rasistowskich przesądów. Niedźwiadkowi księżycowemu Thai autorka poświęciła więcej miejsca w książce niż całej podróży przez Bliski i Środkowy Wschód. Ba, czasami w trakcie lektury nawet trudno się zorientować, w którym miejscu podróży się młodzi motocykliści znajdują i musisz sięgnąć do zamieszczonej na okładce mapki.
Jednak wspomniane już przez mnie trudy podróży autorka opisuje niezwykle zręczne i niesamowicie plastycznie. Bo też dziewiętanstomiesięczna podróż z Druskiennik do Szanghaju to przede wszystkim notoryczna walka z błotem, ulewami, suszą, pyłem, wyboistymi drogami lub ich całkowitym brakiem, lodowatym zimnem w górach Persji i gorącymi wydechami dżungli w Birmie, chorobami, a przede wszystkim brakiem pieniędzy. Nie zaś piękne krajobrazy i życzliwi tubylcy. Czytając „Mój chłopiec, motor i ja” niejednokrotnie włos się jeżył na mojej głowie. Tak z powodu mrożących krew w żyłach przygód jej bohaterów – niemal na porządku dziennym są w niej płonące w przydrożnych przepaściach ciężarówki i baraszkujące pośrodku szosy tygrysy – jak i lekkomyślności podróżników.
Podróżuję od wielu lat. W gruncie rzeczy dla tych samych powodów, co Halina Korolec i Stanisław Bujakowski. Dla przygody oraz żeby dotrzeć tam, gdzie jeszcze nikt lub niewielu przede mną dotarło. Muszę jednak uczciwie się przyznać, że na taką przygodę, jaką przeżyli bohaterowie książki Haliny Korolec nie zdecydowałbym się nigdy. Nie widzę bowiem potrzeby udowodniania sobie lub komukolwiek innemu czegokolwiek za pomocą gnicia w brudnej kałuży w Bełudżystanie czy chorowania na dżumę w Birmie. Każda moja podróż jest przemyślana w najdrobniejszych szczegółach, miesiącami studiuje wszystkie dostępne relacje i materiały na temat kraju do którego wyruszam. Zakładam wszelkie wyobrażalne negatywne scenariusze i próbuję zawczasu przewidzieć jak z nich wybrnę. A jednak i tak wypadki chodzą po ludziach i prawie zawsze coś idzie niezgodnie z planem.
Wszystko wskazuje na to, że Halina Korolec i Stanisław Bujakowski wyruszając w swoją podróż nie mieli żadnej świadomości na co się porywają. Po prostu wrzucili do plecaków trochę sprzętów, rewolwery i kilkadziesiąt funtów w gotówce i ruszyli w nieznane. Kierując się przekonaniem, że jeżeli żyją gdzieś ludzie, to muszą też być tam i drogi. Rzeczywistość bardzo często okazała się zgoła inna. Dróg zazwyczaj nie było. Ba, w wielu miejscach prze które jechali nasi krajanie – nadal ich nie ma. Dlatego wolę czytać o ich przygodach w wygodnym domowym zaciszu czasów kwarantanny, a nie przeżywać je na własnej skórze…