Najpopularniejszym wymyślonym wschodnioeuropejskim krajem jest Molvania. „Kraj nietknięty nowoczesną dentystyką”.
Molvania: Buraczana potęga i światowa stolica krztuśca
Molvanię wymyślili w 2003 roku trzej Australijczycy – Tom Gleisner, Santo Cilauro i Rob Stich. Napisali o tym wymyślonym kraju przewodnik i nieźle na tym zarobili. Jak też tam jest, w tej Molvanii? By uzyskać generalny obraz, nie trzeba czytać przewodnika. Wystarczy wejść na molwańską stronę internetową.
Z zakładki FAQ dowiadujemy się, że Molvania jest buraczaną potęgą: molwańskie uprawy pokrywają 83 procent światowego zapotrzebowania. Molvania jest ojczyzną kokluszu, obecnie znanego jako krztusiec. Jak się tam dostać? „Samolotem bądź przypadkiem”. Jadąc do Molvanii lepiej zaopatrzyć się w rakiety świetlne, bo strzeżonego, wiadomo. Dobrze jest też mieć troszkę bilonu na drobne łapówki i okupy.
Molvania ma bzika na punkcie piłki nożnej, ale drużyna tego kraju jakoś nie spieszy się z odniesieniem międzynarodowego sukcesu – w tej kwestii nasi rodacy powinni odnieść się do Molvanii z czułą wyrozumiałością.
Największy stadion Molvanii służy głównie do organizowania koncertów i publicznych egzekucji. W języku molwańskim oprócz rodzaju męskiego, żeńskiego i nijakiego występuje specjalny rodzaj przeznaczony dla serów w liczbie mnogiej oraz dźwięki, co do których lingwiści spierają się, czy są osobnymi głoskami, czy raczej odgłosami odkaszliwania flegmy.
Z zamieszczonego na stronie internetowej słowniczka dowiemy się na przykład, jak powiedzieć molwańczykowi „powodzenia” (Wakuz Dro Brugka Spazibo, co dosłownie oznacza „niech Bóg raczy ci zesłać silnego osła”), albo jak zapytać, co się stało z jego zębami. W kategorii „rzadkie zwroty” znajdziemy takie zdania, jak „jakie piękne dzieci”.
Lekcja molwańskiej historii
Największe molwańskie imperium powstało w VII wieku w marzeniach dwunastoletniego księcia Nikoda I i trwało sześć tygodni. Ten akurat wątek, trzeba przyznać, wyjątkowo trafnie wyśmiewa wschodnioeuropejskie maksymalistyczne nacjonalizmy, które nakazują irredentę wszędzie tam, gdzie kiedykolwiek sięgała władza danego państwa (dlatego na przykład półwyspów Bałkańskich powinno być kilka, by każde bałkańskie państwo mogło dostać to, czego się domaga).
Pomiędzy siłami, które na przestrzeni dziejów podbiły Molvanię byli islamscy najeźdźcy. Muzułmanie starali się zakorzenić tam swoją religię, ale koraniczny zakaz alkoholu i seksu pozamałżeńskiego nie znalazł w Molvanii zrozumienia.
Renesans w Molvanii trwał raptem trzy tygodnie. Kraj ten w XVI wieku szczycił się jednak „jednym z najbardziej oświeconych uniwersytetów w Europie”, w którym obok łaciny i greki wykładało się zapasy. Wojna dwudziestoletnia w Molvanii trwała tylko pół roku, a najbardziej kwitnącym okresem historii tego kraju były okresy tyranii.
Łotry ukrzyżowane przy Chrystusie to Molwańczycy
Hymnem Molvanii jest pieśń bazująca na podstawie „What a Feeling” zespołu Flashdance, a w jej tekście mowa jest m.in. o zdjęciu z „ziemi molwańskiej, żyznej, jak molwańskie kobiety” „cygańskiej klątwy”. Flaga Molwanii to jedyny dwukolorowy trójkolor na świecie (większość wschodnioeuropejskich państw ma trójkolorowe flagi: w krajach słowiańskich to barwy pansłowiańskie – czerwony, biały i niebieski, w Rumunii i Mołdawii – „tricolor” oznaczający wolność, sprawiedliwość i braterstwo, trójkolorowa flaga Węgier bazuje na historycznym godle). Do postsowieckiego sierpa i młota w lewym górnym rogu molwańskiej flagi po upadku komunizmu dołączono po prostu łopatę i dano sobie spokój ze zmianami. Religią w Molwanii obowiązującą jest „bałtyckie prawosławie”: w zasadzie bardzo podobne do rzymskiego katolicyzmu, ale różni się od niego – według twórców molwańskiego przewodnika – głównie tym, że rzymscy katolicy jednak już, mimo wszystko, nie wyznają zasady płaskości Ziemi. Molwańczycy wierzą ponadto, że dwaj łotrzy, którzy wisieli obok Jezusa byli ich rodakami: krew z krwi, kość z kości. Największy molwanski święty – Fiodor – był przyjacielem ubogich, szczególnie młodych, samotnych kobiet i gorącym zwolennikiem nawracania przez wyrzynanie.
Molvania: kraj, w którym ponownie wprowadzono koło
Nazwiskiem Szlonka Busjbusja, wąsatego twórcy nowoczesnej Molvanii, nazywa się drogi, mosty a nawet chorobę komunikacyjną. Busjbusj wsławił się tym, że w latach 30-tych XX w. wprowadził ponownie do Molwanii koło, oraz czymś równie – według autorów przewodnika – groteskowym: powiązaniem lokalnej waluty, strubla, do „łotewskiego lita” (w rzeczywistości na Łotwie obowiązują i obowiązywały łaty).
W czasach wielkiej inflacji, gdy ludzie w taczkach wozili bezwartościowe pieniądze , genialny Szlonko Busjbusj uczynił taczki oficjalną walutą państwa.
Ten założyciel Partii Tyranów, Despotów i Dyktatorów zmarł śmiercią naturalną, za jaką w Molwanii uchodzi morderstwo. I tak dalej, i tak dalej.
Na molwańskiej scenie muzycznej króluje niejaki Zlad! (postać wykreowana przez jednego z autorów przewodnika – Santo Cilauro), a jego teledyski do piosenek „Elektronik-Supersonik” i „I am Anti-pope”, znalazły się na „Youtube”.
Obrażą się wszyscy, albo nikt
Przewodnik po Molvanii zebrał – o dziwo – kilka całkiem niezłych recenzji. Dziennikarze umiejscowili ten kraj gdzieś pomiędzy Bułgarią a Rumunią (BBC News) albo na wschód od Rumunii (The Observer).
Jeśli chodzi o tzw. walory humorystyczne, to „przewodnik” jest nierówny: od wyżyn (molwańskie równiny wpisane zostały na listę UNESCO jako przykład monotonii unikalnej w skali światowej) zniżamy się do tzw. średniawki (kąpieliska termalne w Drypp leczą choroby skóry poprzez tejże skóry likwidację) aż po poziom głupawych sitcomów (w hotelu Vajana Ritzzz Hotjl w „Alpach Molwańskich” należy uważać na bidety, bo przepłukują intymne miejsca nagle wystrzeliwującym strumieniem wody pod ciśnieniem równym temu w szlauchu strażackim).
Mimo to krytycy delektują się opisami „czosnkowej wódki” czy „specjalną opłatą w restauracji za wąsatego kelnera”. „Observer” cytuje jednego ze współautorów – Toma Gleisnera – który ogłasza, że po to stworzyli wymyślony kraj na Wschodzie, by nikogo nie obrazić. „Albo obrazić wszystkich – zależnie, jak na to spojrzeć”.
Gdzie leży Molvania?
Obrażać się? A kto pierwszy rzuci kamień? My – Polacy? Nie bardzo, my przecież robimy to samo, co australijski tercet: całkiem często wyśmiewamy się z „zacofania” w Rosji, w Rumunii czy na Ukrainie. I zastanawiająco rzadko zauważamy fakt, że nasz kraj tak samo mniej więcej wizualnie szokuje Niemca, czy choćby Słoweńca, a nawet Czecha, jak nas – na przykład – Mołdawia. O ile nie bardziej. Ale nie ma co przesadzać: nie każdy śmiech to szyderstwo, i nie każdy śmiech oznacza pogardę i uprzedzenie. Choć granica jest grząska.
Oczywiście: Molvania, mógłby ktoś powiedzieć, to nie tyle nasza (?) Europa Środkowa, co pogranicze Bałkanów i Europy Wschodniej. Może Mołdawia, Bukowina, Besarabia, może głębiny Rumunii, może Dobrudża. Ale ten, kto zna każdy z wymienionych regionów – a już na pewno ich mieszkańcy – nie umiejscowi Molvanii właśnie tam. Każdy przerzuci ją, jak gorący kartofel, gdzieś dalej, do sąsiadów: przecież u nas tak nie jest. To dlatego bronimy się przed umieszczaniem Molvanii w Polsce. Nikt nie chce być brudny, zapijaczony i zacofany.
Ale trudno podejrzewać Toma Gleisnera, Santo Cilauro i Roba Sticha o znajomość niuansów kulturowych we wschodniej części kontynentu. Dla przeciętnego człowieka Zachodu Wschód to Wschód i niewiele więcej. Przewodnik po Molvanii to radosne robienie sobie jaj z całego naszego regionu. Podobnie zresztą, jak Borat stworzony przez Barona Cohena. Borat wcale nie jest Kazachem, a już na pewno nie tylko. Borat to symbol całej Europy Wschodniej, przesuniętej mentalnie na wschód tak, jak się tylko da: do Azji. Przy czym o ile Borat był bardziej wyszydzeniem stereotypu osadzonego w zachodnich głowach (choć, nie oszukujmy się – nie tylko. Cohen i reszta musieli mieć kupę zabawy z nabijania się ze wschodnich Europejczyków), to Molvania jest raczej wyjściem temu stereotypowi naprzeciw.
Tyle tylko, że stereotypy, niekoniecznie miłe, funkcjonują na temat wszystkich prawie narodów i regionów na świecie. Włosi są maminsynkowaci, Francuzi – tchórzliwi, Niemcy – tępi, Amerykanie – głupi, wschodni Europejczycy – biedni i zacofani. Można się o nie obrażać, ale można też pracować na zmianę stereotypu – i w gruncie rzeczy nie ma innego wyjścia, bo obrażanie się zaskutkuje tylko wzbogaceniem stereotypu o inny stereotyp: zakompleksionego ponuraka. I, w rzeczy samej, wystarczy prześledzić fora przeróżnych stron z „funami”, na których polscy obrażalscy zamieszczają posty potępiające nabijanie się z naszego kraju, by zrozumieć, że taki stereotyp już – cóż – funkcjonuje. Na przykład tutaj: Wulffmorgenthaler: Tęcza w Polsce
Nie ma co ukrywać, że Europa Wschodnia ma wobec Europy Zachodniej kompleks niższości. Pewnie warto konstruktywnie wydobywać się z tego kompleksu, ale obrażanie się z powodu zachodniego postrzegania przypomina szamotanie się tkwiąc po uszy w bagnie: z każdym ruchem pogrążamy się jeszcze bardziej. Poza tym – czy ktoś rozsądny naprawdę uważa, że krzykiem i dąsem zniszczymy stereotypy Zachodu na nasz temat? Czy Rosjanie, Ukraińcy i Rumuni – gdyby podnieśli krzyk i lament – zniszczyliby stereotypy panujące na ich temat w naszym kraju?
Co ciekawe, pomysł przewodnika po Molvanii powstał podczas podróży autora na drugą stronę kontynentu europejskiego – do Portugalii.
Ale Molvania to nie jedyny taki wymyślony od A do Z kraj w Europie wschodniej. Zresztą, czy faktycznie od A do Z – to inna sprawa.
Brody i błota Elbonii
W popularnych na całym zglobalizowanym świecie komiksach Scotta Adamsa o Dilbercie, z lekka cynicznym, zaboksowanym pracowniku wielkiej korporacji, pojawia się co jakiś czas Elbonia. Jest to postkomunistyczny kraj leżący w Europie Wschodniej, który składa się głównie z błota, błoto jest też zresztą głównym towarem eksportowym Elbonii (tajemnicy jego produkcji Elbończycy pilnie strzegą, a Dilberta, który „rozgryza” tę tajemnicę chcą zabić).
Jego obywatele non-stop brodzą w błocie po pas. Po pas sięgają także ich brody, noszoen również przez kobiety i niemowlęta. W Elbonii panuje niewyobrażalna bieda i równie niewyobrażalna mizoginia.
Scott Addams nabija się z Elbonii (ergo: zabiedzonej Europy Wschodniej) – ile wlezie. Kiedy firma Dilberta przenosi do Elbonii swój dział IT (bo, jak głosi obiegowa opinia, Elbończycy za grosze piszą niesamowite programy), okazuje się, że elboński komputer to pudło z kartonu z wyciętą dziurą-ekranem, którą jeden z elbońskich informatyków nasadza jest na głowę, a drugi na takim komputerze „pracuje”. „Jutro ty jesteś komputer” – mówi informatyk-ekran do informatyka-operatora.
W Elbonii, jak w niektórych krajach Wschodu, kwitnie biznes matrymonialny: za odpowiednią sumę obywatel Zachodu może kupić żonę. Tyle, że Elbończycy zamiast żon wysyłają na Zachód przebrane za Elbonki świnie.
Elbończycy mają swój program kosmiczny: by nadać statkowi pierwszą prędkość kosmiczną, trzeba tak długo drażnić knura, by ten wykopał maszynę na satelitę. Program motywacyjny w elbońskiej fabryce polega na tym, że przed wygłodzonym pracownikiem wiesza się na haku kawał mięsa.
Mimo biedy i zacofania Elbonia próbowała uruchomić program nuklearny, ale niestety – knur zjadł Elbończykom cały uran. Niedaleko Elbonii leży Kneebonia. Kneebonia nie różni się od Elbonii niczym, oprócz kształtu czapek, które noszą mieszkańcy.
Elbonia była bombardowana przez Francuzów, zanim ci nie zorientowali się, że nie ma tam za bardzo czego bombardować, więc odlecieli. Jednak Elbończycy, których PKB kilkakrotnie się zwiększył dzięki sprzedaży odłamków bomb, próbują wmanewrować Francję w kolejną wojnę. Itd, itp. Czasem trzyma się to wszystko na granicy dobrego smaku, czasem tę granicę przekracza.
A poza tym – jak w życiu. Amerykanie u Scotta Adamsa nabijają się z Elbończyków, ich zacofanie wydaje im się niewiarygodne, deklarują chęć pomocy i modernizacji kraju, ale pod płaszczykiem „nauki kapitalizmu” wyzyskują Elbończyków, ile wlezie.
Ci bardziej wrażliwi społecznie, jak Dilbert, wierzą naiwnie, że to, co robią ma pomóc w zainstalowaniu w Elbonii demokracji. Elbończycy z kolei Amerykanom nie ufają i jak tylko umieją – mówiąc kolokwialnie – robią ich na kasę.
Sam Scott Adams jest daleki od prostackiego wyszydzania Elbończyków, raczej przedstawia po prostu wizerunek człowieka z postkomunistycznej Europy Wschodniej funkcjonujący w głowie przeciętnego mieszkańca Zachodu, choć trudno uwierzyć, by nie miał z kreowania takiego przegiętego wizerunku zdrowej, prostej frajdy. Ale też – w sumie – trudno go za to winić.
Borduria i Syldawia
W klasycznych już komiksach o belgijskim dziennikarzu Tintinie istnieją Borduria i Syldawia – fikcyjne kraje umiejscowione w Europie Wschodniej. Właściwie – na Bałkanach, ale – jak wiemy – dla przeciętnych zachodnich Europejczyków region ten stanowi jeden i ten sam postkomunistyczny gulasz, w którym bulgoczą wszystkie Polski, Czechosłowacje, Węgry, Serbie i Albanie razem wzięte.
Skraina (w oryginale Borduria) i Syldawia pojawiły się w komiksie o Tintinie w 1939 roku, zanim jeszcze Europę Wschodnią odcięły od reszty świata żelazna kurtyna. Tak więc – jak widać – stereotypów o naszym kraju nie zawdzięczamy wyłącznie spuściźnie socjalizmu.
Syldawska stolica Klow leży nad rzekami Moltus i Wladir (być może istnieją tu analogie do Pragi, która leży nad Wełtawą, której niemiecka nazwa brzmi Moldau). Obowiązuje tu alfabet cyrylicki. Dawniej Syldawia była częścią Imperium Otomańskiego, elementy jej historii zresztą mogą być inspirowane historią Serbii i/bądź Czarnogóry albo Chorwacji. Sam Herge – twórca Tintina – sugerował, że inspiracją mogła być międzywojenna Albania. Ale Syldawia to miszmasz obrazków z całej Europy południowo-wschodniej. Dbrnouk, miasto na wybrzeżu, może być Dubrownikiem, a sam Klow to – być może – Kijów.
Jak narysowana jest Syldawia? Ulice w prowincjonalnych wioskach są błotniste, a w wioskach widać minarety. Co ciekawe – w Syldawii pije się niewiele alkoholu, wbrew większości stereotypów na temat regionu.
Z Syldawią graniczy Borduria, która w polskiej wersji przetłumaczona została na „Skrainę”. To kraj zacofany, autorytarny, faszystowski: centra jej miast przypominają miasta wybudowane przez dyktaturę totalitarną (komunistyczną albo faszystowską), na cokołach stoi jej władca (wąsaty dyktator, który w angielskiej wersji komiksu nazywa się ni mniej, nie więcej, tylko Kurvi-Tasch), który unosi ramię w rzymskim salucie. W komiksach rysowanych w latach 50-tych Borduria to kraj „taszystowski” (od Kurvi-Tasha), stereotypowy obraz typowego kraju bloku wschodniego, który – mimo, że daleko mu do zachodniego stopnia rozwoju – prowadzi program atomowy.
Krakozja, czyli Navorski jako „dobry” Europejczyk ze Wschodu
Krakozja (nazwa podobno zainspirowana Krakowem) to fikcyjny środkowoeuropejski kraj, który pojawił się w filmie Stevena Spielberga pt. „Terminal”.
Tom Hanks, grający krakozyjskiego obywatela, ląduje na nowojorskim lotnisku JFK i utyka tam, bo kiedy smacznie sobie spał w samolocie lecącym nad Atlantykiem, w jego kraju miał miejsce przewrót, rewolucja i ogólny zamęt, w wyniku którego to zamętu krakozyjski paszport Hanksa jest przez rząd USA traktowany jako ładny, acz niepraktyczny gadżecik. Rząd USA nie uznaje nowego rządu Krakozji, a co za tym idzie, nie uznaje tego państwa i wszystkich jego dokumentów, niezależnie od tego, kiedy i przez kogo były wystawione (furda tam prawo międzynarodowe, my tu film kręcimy).
Ergo: Krakozja, jak to kraj Europy Środkowej czy tam Wschodniej, jest niestabilny, biedny, wstrząsany rewolucjami i nie bardzo wiadomo, gdzie leży, o co chodzi, gdzie głowa, a gdzie jej przeciwieństwo.
Reżyser przedstawia krakozyjczyka Navorskiego jako człeczynę dość zabawnego, poczciwego do kości – choć nie pozbawionego zdrowego, praktycznego instynktu, którego, jak się może wydawać, pozbawieni są Amerykanie żyjący w rozleniwiającej intelektualnie oazie dobrobytu.
Wszystkim się wydaje, że grany przez Hanksa Navorski nie marzy o niczym innym, jak tylko o dostaniu się do Nowego Jorku – lepszego świata. Ale – cóż. Przyleciał nasz dobry Navorski do Ameryki nie po to, by stać się Amerykaninem, ale po to, by wziąć autograf amerykańskiego muzyka, którego uwielbiał jego ojciec.
Niby w porządku, niby Spielberg zagrał wszystkim na nosie: patrzcie, jacy ci wschodni Europejczycy są cool – mają gdzieś nasz dobrobyt, oni żyją po swojemu, my ich po prostu nie rozumiemy. Ci ludzie ubodzy, jak myszki kościelne, ale za to o pięknych duszach potrafią wybulić na bilet do USA i wizę po to, by zaspokoić potrzebę ducha, no, może oddać hołd naszej amerykańskiej kulturze, ale przecież wszyscy wiemy, że to właśnie nasza kultura utrzymywała ich przy zdrowych zmysłach podczas komunistycznego robienia papki z mózgu.
Niby pięknie, ale tak naprawdę Steven Spielberg nagrał naiwną bajeczkę. Bo przecież sami wiemy doskonale, jak niewielu we Wschodniej Europie pięknoduchów a’la stereotypowa maniere Russe, którzy – by wypełnić romantyczną wizję Spielberga – poświęcają dobra doczesne (a może i nerkę, bo w Krakozji się przecież nie przelewa) by uzyskać tzw. dobro sentymentalne, niematerialne. Choć w sumie szkoda.
Europejczycy ze Wschodu bywają pragmatyczni do bólu i dowie się o tym wielu Amerykanów, którzy przyjadą do Europy Wschodniej i zostaną zrobieni w przysłowiowego i trywialnego aż do wulgarności wała. O czym zresztą wiedzą i o czym ostrzegają się wzajemnie w przewodnikach turystycznych.
Co więc zrobił Spielberg? Sam zanurzył się w stereotypie, tyle, że stereotypie odwrotnym, stereotypie, który uznał za pozytywny. Nie postarał się wytłumaczyć wschodnioeuropejskiego stereotypu, nie próbował nawet oddemonizować prawdziwego Europejczyka ze Wschodu i wyjaśnić, dlaczego zachowuje się tak, jak się zachowuje i myśli, jak myśli.
Europejczyk ze Wschodu nadal jest niezrozumiały i dziwny, obcy. Tyle, tylko, że – według Spielberga – nie ma co się go bać, bo jest po prostu poczciwy. Budzi dobroduszny uśmiech i tyle. Ech, ten Navorski, patrzcie państwo. Tyle było strachu, a on tylko chciał wziąć autograf i wrócić do swojej nieszczęśliwej Krakozji. Gdzie, jak sami doskonale wiemy, jego współobywatele powitaliby go w najlepszym razie jako poczciwego bożego głuptaska, który wydaje z trudem zaharowane, ledwie wymienialne pieniądze na zebranie autografów jazzowych muzyków, którzy przypadkiem ustawili się do wspólnego zdjęcia, które Navorski, znalazł przypadkiem w jakiejś węgierskiej gazecie. Ale najprawdopodobniej po prostu za ciężkiego kretyna.
Poza tym Spielberg, w swojej „antystereotypowej” bajeczce sam tak poszedł na skróty, że to aż zabawne, jak bardzo nie liczył się z recepcją swojego filmu w Europie Wschodniej, choć przecież nie podejrzewamy oświeconego Spielberga o pogląd, że w Europie Wschodniej nie ma kin, w których grają hollywoodzkie filmy.
Navorski – na przykład – posługuje się białoruskim prawem jazdy wystawionym, cóż, na kobietę: niejaką Gulinę Gulnarę Nadirnają z miasta Homel. Słowa, które ze „wschodnioeuropejskim” akcentem wypowiada, to słowa bułgarskie. Krakozja jest więc poskładana z całego dawnego RWPG, z Bułgarii i Białorusi, nosi imię polskiego miasta, a jej godło umieszczone na okładce paszportu świadczy o tym, że jest to dawna część ZSRR. I samo w sobie takie upigułkowienie Europy Wschodniej nie byłoby złe, to nawet ciekawy zabieg artystyczny, ale z drugiej strony wychodzić może na to, że Spielberg nad zamówienie zaprojektowania i wydrukowania prawa jazdy fikcyjnego przedłożył założenie, że nikt w grupie targetowej do której skierowany jest film i tak nie czyta tych zabawnych cyrylickich liter.
Slovetzia, Hercosłowacja i reszta
W filmie „Piękna i Borys Bestia” (dość dziwne przetłumaczenie angielskiego tytułu „Beautician and the Beast”) tytułowa „Piękna”, czyli amerykańska kosmetyczka, cywilizuje wschodnioeuropejskiego dyktatora Slovetzii (w Polsce tłumaczonej jako Słowecja) przez obcięcie mu tych paskudnych, stereotypowych wschodnioeuropejskich wąsów.
Europa Środkowa i Wschodnia to od dawna miejsce, w którym dzieją się rzeczy dziwne i mroczne, coś w rodzaju europejskiej podświadomości: Hercosłowacja stworzona w latach 20-tych XX w. przez Agathę Christie to kraj, którego mieszkańcy nie robią wiele więcej, niż obalają rządy i instalują nowe; głównie po to, by je też po niedługim czasie obalić. Ixania Erica Amblera stworzona w latach trzydziestych to leżący niedaleko Rumunii kraj „zapomniany przez Boga”, któremu zagrażają hitlerowskie Niemcy.
Już same nazwy tych krajów są inspirujące. Borovia, kraj ze „świata” G.I. Joe i jej stolica Krogdnsz. Qwghlm z „Necronomiconu” Neala Stephensona. Graustark, Axphain i Dawsbergen, wschodnioeuropejskie kraje z opowiadań George’a Barra McCutcheona z początków XX wieku: górzyste (Karpaty), poutykane pomiędzy nie do końca rzeczywiste – z punktu widzenia człowieka Zachodu – kraje na wschód od Austrii i Niemiec.
Przed nastaniem komunizmu, który zamienił nasz region w światowym postrzeganiu na zapijaczone kartofliska po których chlupią parady pierwszomajowe, popularna wizja Europy Wschodniej wydaje się bardziej mistyczno-romantyczna, choć w gruncie rzeczy nie aż tak odległa od wizji komunistycznej: po kartofliskach nie chlupią parady pierwszomajowe, tylko karety wiozące przez zapuszczone wsie książąt krwi o złowrogo i egzotycznie brzmiących imionach, jak „Boris” czy „Vladimir”, którzy jeśli nie knują spisku pałacowego, to zamieniają się w wampiry. No i może mniej się pije na tych kartofliskach, a w tle zazwyczaj majaczą mroczne, skaliste Karpaty, pełne tajemniczych zamków, z których okien dobiega złowrogi chichot.
W postkomunistycznej Europie ruiny zamków zajęły ruiny fabryk, a grań Karpat zamieniła się w nudną, molwańską równinę, której unikalna w skali świata jednostajność zasługuje na wpisanie na listę UNESCO. Europa Środkowa przesunęła się bowiem bardziej na wschód, i bardziej została utożsamiona z Rosją – choć jeszcze pod koniec XIX w. będąca esencją europejskiego Wschodu Ruritania stworzona przez Antony’ego Hope’a, leżała pomiędzy Saksonią a Czechami, mówiło się w niej po niemiecku, a jej stolica, Streslau, leżąca pomiędzy Dreznem a Pragą, co wskazuje notabene, że chodzić może o Dolny Śląsk.
Europa Wschodnia rządzona przez superłotra
Jeszcze ciekawiej się robi, jeśli zagłębimy się w komiksową popkulturę. W świecie komiksów wydawanych przez Marvela (Marvel Universe) funkcjonuje Latveria rządzona przez superłotra o imieniu Doctor Doom. Leży w Karpatach i graniczy z Rumunią, Serbią, Węgrami i innym wymyślonym krajem, Symkarią. Jak się nazywa stolica Latverii? Z radością donoszę: Doomstadt. Dawniej Hassenstadt.
Doktora Dooma często nie ma w Doomstadt (bo na przykład miewa sprawy do załatwienia w piekle, serio), więc żeby utrzymać w kraju pokój i zapobiec podbojowi przez sąsiadów zostawia na tronie swoje mechaniczne klony, żeby mniej więcej trzymać kontrolę nad sytuacją. Dobrzy Amerykanie próbują dać Latverii demokrację w miejsce suberłotrokracji, ale lekko nie ma: zainstalowana przez Waszyngton pani premier okazała się tylko nieco mniej złowroga od Doktora Dooma. Odpowiednikiem Latverii w świecie Amalgam Comics jest Latkovia, a DC Comics – Markovia. Różnice są niewielkie, choć Markovia ma bardziej „urealnioną” historię: walczy najpierw z nazistami, a potem z komunistami. No dobrze, z armią demonów też. Niedaleko Markovii leży republika Jalib, z którą sytuacja jest napięta, ale sprawą zajął się Batman, czyli Bruce Wayne i zasponsorował rozmowy pokojowe, więc może wszystko będzie dobrze. W świecie DC Comics leży także Kasnia, która wydobyła się z koszmarnych kłopotów gospodarczych, ale ostatnio wstąpiła do UE i przyjęła euro.
Żeby zrównoważyć paskudną Latverię, twórcy z Marvela (w tym sam Stan Lee, autor Spidermana) stworzyli Symkarię, która graniczy z Latverią. Symkaria to porządny, środkowoeuropejski kraj, rządzi w nim dobry król Stefan, toczą się tutaj procesy za zbrodnie przeciw ludzkości (w tym proces Doktora Dooma). Pochodzi z niej superbohaterka Silver Sable, której prawdziwe nazwisko brzmi – cóż – Silver Sablinova.
Baltish: kraj wschodnioeuropejski wymyślony przez wschodnich Europejczyków
Baltish to fikcyjny kraj wschodnioeuropejski, który pojawia się w programach w litewskiej, łotewskiej i estońskiej MTV. To autokrytyczne spojrzenie Bałtów i Estończyków, często (choć do pewnego stopnia mylnie) wrzucanych do jednego worka, na swoją własną rzeczywistość. Baltish to karykatura wszystkiego najgorszego, co funkcjonuje w społeczeństwach krajów bałtyckich: uprzedzeń, przesądów społecznych, historycznych strachów i zwykłego buractwa.
Co jednak jest świadectwem czasów, “Baltish” – by był zrozumiały we wszystkich trzech krajach – nadawany jest nie po rosyjsku, a po angielsku, choć ten angielski jest dość zabawny i typowo „wschodnioeuropejsko” akcentowany.
Zapewne w tych postradzieckich krajach nie byłoby specjalnych problemów ze zrozumieniem go, gdyby był nadawany po rosyjsku – ale to angielski jest symbolem wyboru cywilizacyjnego, który dokonał się na Litwie, Łotwie i Estonii: w kraju Baltish. Rosyjski natomiast, który też się pojawia, zredukowany jest do roli symbolu radzieckiej przeszłości, z której mało kto w Baltish jest dumny.