• Opinie
  • 4 sierpnia, 2015 6:03

Radczenko: Dostrzegam w działaniach mera rzeczy pozytywne i negatywne

We czwartek (30 lipca) minęło sto dni od kiedy Remigijus Šimašius został merem Wilna, a władza w mieście z rąk zuokasowców i AWPL przeszła w ręce liberałów i konserwatystów.

Aleksander Radczenko
Radczenko: Dostrzegam w działaniach mera rzeczy pozytywne i negatywne

Fot. zw.lt

Trzy miesiące to niewątpliwie zbyt krótki okres czasu, aby pokusić się o jakąś wiarygodną ocenę nowej rządzącej Wilnem większości. Nieprzypadkowo więc w jednym z sondaży opinii publicznej głosy wilnian podzieliły się na trzy mniej lub bardziej podobnej wielkości części: 34 proc. pierwsze miesiące urzędowania Remigijusa Šimašiusa ocenia pozytywne, 21 proc. – negatywnie, zaś 32 proc. – ani dobrze, ani źle. Osobiście zaliczam się do tych ostatnich. Albo raczej do tych, co dostrzegają w działaniach nowego mera i rzeczy pozytywne, i negatywne. Pierwsze dni urzędowania Šimašius poświęcił tzw. gaszeniu pożarów, które pozostały po poprzednikach, a jednak kilka przedwyborczych obietnic mimo wszystko się udało mu urzeczywistnić. Powoli kończą się drogie, nieefektywne, czasami wręcz zahaczające o afery projekty Air Lituanica, Start Vilnius i Vilnius veža, podjęto próby usprawnienia zarządzania spółkami samorządowymi. Po raz pierwszy od lat zaczęło się zmniejszać zadłużenie miasta (o 8 milionów euro). Sporo wysiłku włożono w sprawy uporządkowania ścieżek rowerowych i likwidowanie kolejek do przedszkoli. Usunięto bałwany z Zielonego mostu i nie pozwolono na postawienie nowych (vide tzw. Aleja gwiazd na ulicy Niemieckiej). Są też sprawy, które ewidentnie się nie udały. Jedną z nich jest reorganizacja sieci wileńskich szkół średnich, szczególnie szkół mniejszości narodowych, która niewątpliwie odbije się za rok liberałom czkawką podczas wyborów sejmowych. Miało być przejrzyście, apolitycznie i z uwzględnieniem opinii społeczności szkolnych. Stało się „jak zawsze” czyli pośpiesznie, z podziałem na równych i równiejszych, buldożerem. Mimo wszystko jednak dorobek nowych władz samorządowych i w dziedzinie praw mniejszości nie oscyluje, jak twierdzą ci, co z ich obrony zrobili sobie intratny zawód, wokół zera.

Od ubiegłego czwartku przybywającym do samorządu stołecznego interesantom informacje udzielane są w jednym z wybranych przez nich języków: litewskim, angielskim, rosyjskim lub polskim. Samorząd Wilna jako pierwszy na Litwie wdrożył standard obsługi interesantów w czterech językach, aby informacja o usługach świadczonych mieszkańcom i przedsiębiorcom była bardziej dostępna i przejrzysta. Już na samym wstępie każdy interesant może wybrać na monitorze terminalu obsługi język, w którym chce otrzymać informację, wciskając odpowiednią flagę. Nazwy świadczonych usług, wyświetlane na monitorze, również są przetłumaczone na języki angielski, rosyjski i polski, na biurku każdego pracownika zaś widnieją tabliczki informacyjne z flagami, oznaczającymi języki, którymi się pracownik posługuje. Urzędnicy na początku z każdym interesantem witają się po litewsku, a następnie, usłyszawszy zapytanie w języku obcym, udzielają informacji w wybranym przez interesanta języku: polskim, rosyjskim lub angielskim. Niby drobiazg, ale przyjemny. Aż dziwne, że czegoś tak prostego, naturalnego, nie wymagającego żadnych zmian ustawowych (o czym pisałem wielokrotnie) nie była w stanie załatwić AWPL, która współrządziła Wilnem przez 6 z ostatnich 10 lat. Zresztą nie była w tym czasie w stanie i zreorganizować sieci polskich szkół w Wilnie (chociaż nadzorowała w mieście właśnie kwestie oświaty) tak by odpowiadała interesom wilniuków, mimo, iż – jak przeczytałem ostatnio na jednym z portali – Waldemar Tomaszewski „przewiduje kilka kroków naprzód”…

Także we czwartek wileński sąd dzielnicowy anulował decyzję wileńskiego Urzędu Stanu Cywilnego i zobowiązał go do zmiany nazwiska obywatelki Litwy, która wyszła za mąż za Belga, w metryce ślubu. W wydanym wcześniej przez USC akcie ślubu nazwisko męża zostało zapisane zgodnie z oryginałem: Pauwels, natomiast żony – Pauvels. Małżonkowie zwrócili się do sądu i trochę nieoczekiwanie – o czym świadczą reakcje litewskich polityków – sprawę o „w” w nazwisku wygrali. Nie wiadomo jaka byłaby decyzja sądu apelacyjnego, gdyby orzeczenie zostało zaskarżone, jednak mer Remigijus Simasius zapowiedział, że samorząd wileński nie tylko nie zaskarży decyzji, ale i zobowiąże wileński USC do zapisywania w aktach stanu cywilnego także w przyszłości w takich sytuacjach nazwisk z użyciem liter łacińskich nieistniejących w litewskim alfabecie. Powstał więc kolejny pozytywny precedens sądowo-administracyjny, pozwalający także innym samorządom litewskim na podobne działania.

Tak decyzja sądu, jak i decyzje nowej wileńskiej administracji samorządowej wskazują, że jednak te lata dyskusji na temat praw mniejszości narodowych nie minęły bez śladu. Okno Overtona się przesuwa się. Dokonują się pozytywne zmiany tak w świadomości elit, jak i całego społeczeństwa, i te zmiany powoli, niestety bardzo powoli, ale jednak zbliżają nas do rozwiązania  problemów wydawałoby się nie do rozwiązania. Niewątpliwie sądy i samorządowi politycy nie są w stanie rozwiązać tych problemów ostatecznie. Litewski Departament ds. Migracji już zapowiedział, że nie wyda obywatelce RL ani dowodu osobistego ani paszportu z literką „w”, gdyż byłoby to sprzeczne z Ustawą o dowodzie osobistym i paszporcie, która nakazuje co prawda przepisanie do dowodu tożsamości nazwiska z metryki urodzenia lub ślubu, ale tylko tzw. litewskimi literami. Tak więc wcześniej czy później odpowiednie decyzje będzie musiał podjąć parlament. Uchwalić Ustawę o pisowni imion i nazwisk, Ustawę o mniejszościach narodowych i szereg poprawek do innych ustaw. Bez nich pełnia praw mniejszościom narodowym nie zostanie zagwarantowana. Te decyzje nie przyjdą łatwo i nie zostaną podjęte jutro. To nie będzie zmiana rewolucyjna, tylko ewolucyjna – drobne reformy czynione w myśl filozofii Kaizen krok po kroku. Step by step.

PODCASTY I GALERIE