
A te są niemałe – zależność energetyczna od Rosji, zagrożenie cyberteroryzmem, ciągłe próby obcych ośrodków decydowania za Litwę, co jest dla niej dobre. Są też zagrożenia wewnętrzne – biurokracja, korupcja, ale też ustępliwość rządu wobec roszczeń mniejszości narodowych.
Według Grybauskaitė kartą przetargową w porozumieniach koalicyjnych staje się język litewski, a budzący kontrowersje egzamin z tego języka przeradza się w inne wprowadzające rozłam w kraju żądania. Jakie – tego pani prezydent nie precyzuje.
„Ludziom powinno się wytłumaczyć, jaka może być tego cena” – potęguje atmosferę zagrożenia Grybauskaitė. I wszystko jest jasne! To Polacy, obywatele Litwy, choć przezornie nie wymienieni przez Grybauskaitė expresis verbis, są tym złem i zagrożeniem dla stabilności państwa, godzą w samą istotę litewskości – język. To przecież ich głosami AWPL (cóż z tego, że w wolnych i demokratycznych wyborach) dostała się do sejmu, a następnie do koalicji rządzącej i domagała się rozsądnych zasad i terminów w ujednolicaniu egzaminu z języka państwowego.
Taki jest przekaz orędzia skierowanego do narodu przez panią prezydent kraju, od 10 lat należącego do Unii Europejskiej i za parę tygodni przejmującego w niej prezydencję.
Prezydent Litwy jest wybierany w wyborach powszechnych i bezpośrednich. Wydawałoby się, z założenia powinien być prezydentem wszystkich obywateli. Działać na rzecz konsolidacji, godzenia, często sprzecznych interesów poszczególnych grup społecznych, popierania dialogu. Powinien jednocześnie unikać słów i czynów wprowadzających podziały.
Te podstawowe zasady rozumieli i respektowali zarówno Algirdas Brazauskas jak i Valdas Adamkus. Niestety prezydent Grybauskaite, mimo kilku lat pracy w Brukseli i możliwości obserwowania kultury politycznej starych demokracji europejskich ani ich rozumie, ani zamierza respektować.