• Opinie
  • 28 czerwca, 2017 6:10

Ewa Wołkanowska-Kołodziej. O tym, że warto zapraszać obcych do swojego łóżka

Codziennie dostaję przynajmniej jednego maila w stylu: „Cześć, jesteśmy studentkami biologii z Niemiec. Odwiedzamy europejskie ogrody zoologiczne i badamy odchody zwierząt. Czy możemy u ciebie przenocować (nie martw się, odchody trzymamy w szczelnych plastikowych pojemnikach)?”.

Ewa Wołkanowska-Kołodziej
Ewa Wołkanowska-Kołodziej. O tym, że warto zapraszać obcych do swojego łóżka

Ewa Wołkanowska-Kołodziej/Fot. Łukasz Falkowski

Albo: „Widziałam, że mój ośmioletni syn nudzi się w szkole. Postanowiłam więc zabrać go w roczną podróż dookoła świata. Wyruszyliśmy z Ukrainy trzy miesiące temu, niedługo będziemy w Polsce. Przyjmiesz nas na parę nocy?”

Wczoraj z kolei napisał Štěpán z Czech, miłośnik egzotycznych języków: „Nie wiem, czy mamy wiele wspólnego. Chyba tak, chyba nie. Chciałbym wieczorem przy herbacie pogadać z kimś po polsku albo po litewsku. Mogę prosić o jedną noc na twojej kanapie?”

Kiedyś próbowałam zniechęcać tym, że mieszkanie mam w dużym bloku, żadne tam kolumny Zygmunta czy podświetlane fontanny. 40 metrów, człowieku, wiesz, ile to jest 40 metrów w bloku? Nie ma możliwości, byśmy dokładnie swoich piżam nie obejrzeli. Odkąd mam córkę, to straszę także nią. Że piszczy, bagaże gościom rozpakowuje, chce się bawić w gry mało intelektualne, a w nocy to, paaaanie, czy ty rozumiesz, co znaczy noc z dzieckiem w mieszkaniu, które ma 40 metrów? A ci wariaci odpisują: „Rano wyjdziemy, wieczorem wrócimy. Nawet nie zauważysz naszej obecności w swoim domu”, „Grunt to poznać lokalnych ludzi”, „Świetnie się składa, bo przyjeżdżamy z roczną córką, dzieci będą się razem bawić!”

Nie pamiętam, od czego to się zaczęło. Może wtedy, jak późnym wieczorem czekałam na Dworcu Zachodnim na znajomych z Wilna. Była 23, ich autobus jeszcze nie przyjechał. Starszy pan Anglik (coś pomiędzy włóczęgą a artystą. Malarz, jakieś palety miał ze sobą, do Rumunii jechał), próbował dowiedzieć się, kiedy odjeżdża jego autobus do Lwowa. Dopiero o 5 rano, powiedziałam. Podziękował i zupełnie spokojny usiadł na powrót na ławie. I co, zostawić go było, czy jak? Mówię więc: panie, jedź z nami. Gości mamy, chata 40 metrów, mogę ci pościelić na podłodze między kuchnią a łazienką. A on: pewnie, że jadę. Lepsze to, niż te 250 metrów poczekalni Dworca Zachodniego.

Niedługo potem dowiedziałam się o stronie Couchsurfing.com, której nazwa dosłownie oznacza surfowanie po kanapach. Powstała z myślą o podróżnikach, którzy od hotelu wolą łóżko w domu tak zwanych – nieco obraźliwie zresztą – zwykłych ludzi. Ale w równym chyba stopniu stworzono ją dla gospodarzy, którzy w świat się nie wybierają, ale łakną opowieści dziada wędrownego, który ze świata przychodzi. Wykąpie się, naje, ogoli i zacznie snuć bajdę o tym, jak to jest za siedmioma górami, za strefą Schengen, za bastionem chrześcijaństwa. Oczywiście za darmo. Choć nie do końca. Za historię o świecie, który po tej opowieści staje się jakby mniej straszny i mniej duży.

Couchurfing to portal internetowy, w którym zakłada się konto, pisze trochę farmazonów na swój temat („jestem otwarta, ciekawa innych kultur i kocham teatr”), opisuje się mieszkanie i zbiera referencje. Pytają mnie ludzie: czy się nie boisz? Toż to takie ryzyko w świecie, w którym każdy każdemu chce gardziołko poderżnąć z braku innego zajęcia. Za pierwszym razem, kiedy staliśmy z mężem pod mieszkaniem rosyjskiego astrofizyka w ciemnym amerykańskim miasteczku, baliśmy się jak cholera. A ten napoił nas mocną rosyjską herbatą, zaprosił na kolację do restauracji koreańskiej i przekonał, byśmy zostali jeszcze noc dłużej.

Boba z Rochester nawet nie poznałam. Przez sąsiadów przekazał klucze do swojego domu i tyle.

Ze Swietłaną z łotewskiej wioski w Łatgalii oglądałam doroczne przemówienie Władimira Putina.

Joanna i Łukasz spod Szczebrzeszyna opowiadali o sytuacji lasów państwowych, bo są leśnikami.

Ukrainka Oksana zabrała mnie na nocne zwiedzanie Iwano-Frankiwska.

Z Bilalem i Halime z tureckiego Acipayam jadłam ramadanowe kolacje po zachodzie słońca (a od ich krewnych dostałam szarawary w róże i 3 chustki). Zwaliliśmy się do nich na cztery dni całą rodziną. Ostatniego wieczoru Bilal poprzez tłumacza Google zapytał jakby po angielsku: „Skąd mieliście ufność do mnie?” Chodzi o to, że byliśmy jego pierwszymi gośćmi z internetu. Ani referencji, ani motta życiowego na jego profilu nie było. Tylko zdjęcie z lazurowym jeziorem w tle. Za pomocą tego samego tłumacza powiedziałam, szukając jak najprostszych zdań, po turecku: „Ludzie są dobrzy. Ufamy ludziom”. Mogłabym wprawdzie zażartować: „Widzisz, Bilal, w tej zabawie ryzykują dwie strony. Nie mieliśmy pewności, czy nie okażesz się psychopatą, prawda? Ale ty także nie wiedziałeś, czy nie poderżniemy ci gardziołka w twoim własnym domu”. No, ale nie ufam Google na tyle, że przetłumaczyłby to właściwie.

PODCASTY I GALERIE