Czeka nas założenie „republik ludowych” Wileńszczyzny, Kłajpedy i Ignaliny?

Po anschlussie Krymu, dokonanym przed rokiem w lutym-marcu przez Rosję i rozpoczętej od razu potem destabilizacji sytuacji na południowym wschodzie Ukrainy nawet najbardziej naiwni obserwatorzy zmuszeni byli przyznać, że pora pożegnać się z iluzjami, które w społeczeństwie zachodnim przeważały w ciągu 27 lat – po rozpoczętej przez Michaiła Gorbaczowa tak zwanej Pierestrojce.

Imantas Melianas
Czeka nas założenie „republik ludowych” Wileńszczyzny, Kłajpedy i Ignaliny?

Fot. FB

I.

Bardzo szkoda, musimy jednak skonstatować, że Rosja nie stała się bardziej stabilna czy bardziej prognozowalna, czy też bezpieczniejsza dla otaczającego świata. Przeciwnie, mimo naszej wytrwałej niechęci, by w to uwierzyć, w perspektywie widzimy całkiem realne zagrożenie III wojny światowej (może nawet jądrowej).

Przychodzi skonstatować, że wszystkie wstrząsy wywołane w tym roku przez Rosję w rzeczywistości nie są żadną niespodzianką. Nawet nie wątpię, że bardziej doświadczone służby specjalne i centra analityczne naszych sojuszników także sygnalizowały swojemu dowództwu o zbliżających się kataklizmach, a oni uprzedzali w tej kwestii przywódców naszych krajów i organizacji je zrzeszających. Mimo to, wygląda na to, że reakcja tych ostatnich była opieszała i (delikatnie mówiąc) nieco spóźniona; w tym sensie szkoda, że tak szybko zapominamy lekcje wcale jeszcze niedawnej historii.

Można mówić, że w rzeczywistości Rosja nigdy nie wyrzekła się swoich imperialnych i rewanżystowskich zapędów. Na początku wyglądało to jedynie jako recydywy agonii ZSRR, w roku 1994 został jednak rozpoczęty nowy, rzeczywiście posowiecki etap otwartej ekspansji wojennej – pierwsza wojna w Czeczenii, znacząca zwrot Rosji w kierunku typowych dla niej sposobów polityki sąsiedzkiej.

Można tu jeszcze przypomnieć, że w grudniu 1992 roku ówczesny minister spraw zagranicznych Rosji Andriej Kozyrew oznajmił na posiedzeniu rady OBWE, że Rosja nie będzie znosiła rozszerzania się NATO i Unii Europejskiej na kraje bałtyckie, i że przestrzeń posowiecka – to przestrzeń postimperialna, i że Rosja będzie dążyła, by byłe republiki sojusznicze jak najszybciej weszły do federacji lub konferederacji, w której będzie dominowała Rosja. Podczas posiedzenia wieczornego tego samego dnia Kozyrew wytłymaczył zaszokowanym ministrom spraw zagranicznych krajów zachodnich, że tylko żartował i chciał w ten sposób pokazać – „co by było, gdyby było”.

Zebrani odetchnęli z ulgą, a wszystkie nowe dowody rewanżyzmu Rosji jeszcze długo potem były spotykane jedynie z krzywymi uśmiechami. Szczepionka na czujność zadziałała, i dość efektywnie…

Wkrótce, w listopadzie 1993 roku już inny „prozachodni” polityk rosyjski – prezydent Borys Jelcyn podpisał nową doktrynę wojskową, która jako sferę wpływów Rosji określiła wszystkie terytoria, wchodzące wcześniej w skład ZSRR. Nie należy zapominać, że równolegle w latach 1992-1994 w kontrolowanym de facto przez Rosję regionie Cchinwali oraz w Abchazji i w kontrolowanym przez sojuszniczkę Rosji Armenię Karabachu dokonano czystek etnicznych, skutkiem czego większa część mieszkańców tych regionów – odpowiednio Gruzinów i Azerów – była zmuszona do ich opuszczenia.

W roku 1997 ukazał się ciekawy dokument – memorandum „Początek i koniec historii Wspólnoty Niepodległych Państw. O zmianie kierunków”, przygotowany przez osoby bliskie najwyższemu dowództwu Rosji – członka Rady Obrony i Polityki Zagranicznej, kierownika Instytutu Krajów WNP Konstantina Zatulina i członka Rady Prezydenta Federacji Rosyjskiej (1993-2001) oraz kierownika nowojorskiego przedstawicielstwa Instytutu Demokracji i Współpracy (t.j. Legalnej rezydentury USA iw Rosji) Andranika Migraniana.

W memorandum całkowicie otwarcie napisano, jaki powinien być podstawowy argument Rosji w stosunkach z krajami posowieckimi: „To wyniesienie prawa narodów do samostanowienia jako priorytetu w hierarchii stosunków międzynarodowych. Zmiana priorytetów stworzy dla Rosji podstawy do rewizji wszystkich istniejących porozumień dotyczących systemu podziału terytorialnego (byłych sojuszniczych – I.M.) republik, ignorowania w stosunku do nich zasady intergalności terytorium i podniesienia kwestii o ponownym podziale tej przestrzeni na podstawie prawa narodów do samostanowienia”.

Agresywność Rosji szczególnie wzrosła po tym, jak jej przywódcą (na początku premierem, a później prezydentem) został Władimir Putin, a realizowana przez niego polityka zagraniczna zaczęła się opierać na tak zwanej doktrynie „eurazizmu”. W tamtym czasie publiczne stawały się już nie tylko rozważania geopolityczne i konceptualne wywody, ale i całkiem konkretne plany wojny z państwami sąsiednimi.

Na przykład, w kwietniu 2008 roku, gdy pozostawały jeszcze 4 miesiące do ataku Rosji na Gruzję i prawie 6 lat do agresji na Ukrainie, ówczesny dowódca Sztabu Generalnego Wojska Rosyjskiego, generał armii Jurij Bałujewskij publicznie zagroził wspomnianym państwom, że w przypadku, jeżeli nie zmienią one swojej euroatlantyckiej orientacji, Rosja może na to zareagować „środkami wojskowymi i innymi”.

Czy warto się temu dziwić wiedząc, że dziesięć dni wcześniej podczas odbywającej się w Bukareszcie narady Rosji i NATO to samo powiedział Władimir Putin, grożąc, że w przypadku przystąpienia Ukrainy do NATO przestanie ona istnieć jako niezależne państwo.

Zdawałoby się, że po takich „szczerościach” przywódcy Rosji powinni poczuć się niezręcznie i próbować jakoś załagodzić sytuację. Tak też zrobili, ale w bardzo specyficzny sposób.

Po upływie zaledwie tygodnia po oświadczeniu Bałujewskiego, w portalu „Russkij żurnał” redagowanym przez doradcę administracji prezydenta Rosji, byłego informatora KGB Gleba Pawłowskiego ukazał się artykuł podpisany przez „zwykłego lekarza z Charkowa” Igora Dżadana „Operacja mechanicznej pomarańczy”, w którym był przedstawiony dość szczegółowy plan zagarnięcia Krymu i „Noworosji” (do samego Naddniestrza), którego realizację obserwujemy od lutego 2014 roku. Różnica jest tylko taka, że autor artykułu (czy jednak autorzy?) nie uważają, że wojsko rosyjskie powinno zatrzymać się w Charkowie i Odessie, tylko opisują – jak powinna być zajęta „matka miast rosyjskich” – stolica Ukrainy Kijów.

“Najciekawsze” jest to, że przed zajęciem Kijowa planowano demostracyjnie wysadzić w stratosferze ładunek jądrowy nad bagnami Prypeci, co miało ostatecznie zastraszyć polityków i wojskowych Ukrainy (oraz NATO).

Tym, którzy uważają, że był to tylko owoc chorej fantazji autora artykułu, można przypomnieć artykuł 16 do dziś ważnej doktryny wojnennej Federacji Rosyjskiej, głoszący, że „Broń jądrowa pozostanie ważnym czynnikiem prewencji jądrowych konfliktów wojennych i konfliktów wojennych (wojen na dużą skalę, wojen regionalnych)”.

Zważywszy, że jako wojna regionalna w doktrynie określana jest każda wojna, odbywająca się w tym samym regionie pomiędzy więcej niż dwoma krajami, całkowicie wystarczyłoby imitacji wtargnięcia formacji wojskowych Naddniestrza do Ukrainy – wówczas obecna agresja Rosji przeciwko Ukrainie całkowicie odpowiadałaby określeniu wojny regionalnej i „usprawiedliwiłaby” wykorzystanie broni jądrowej.

Po tygodniu na artykuł Dżadana (a może wywiadu wojskowego?) zareagował inny antyzachodnio zaangażowany portal rosyjski – km.ru, w którym został zamieszczony tekst anonimowego autora, potępiający samą myśl o tym, że między Rosjanami a Ukraińcami może wybuchnąć wojna. Co prawda, tym samym zostały w nim powtórzone podstawowe części artykułu Dżadana i zacytowany został jeszcze jeden moskiewski „jastrząb” – prezydent Fundacji Zjednoczenia Narodu Rosyjskiego oraz Fundacji Bezpieczeństwa Narodowego i Międzynarodowego, generał major Leonid Szerszniow, którego wypowiedź można scharakteryzować w kilku słowach: „Nie zamierzamy napadać Ukrainy, jeśli jednak zaistnieje odpowiednia sytuacja – jesteśmy gotowi”.

W ten sposób widzimy, że polemizowano nie z oficjalnymi osobami – Putinem i Bałujewskim, a z podejrzanie dobrze poinformowanym o wszystkich wojskowych tajemnicach Rosji „lekarzem z Charkowa”. Wynik – taki sam, jak „żartu” Kozyrewa. Wysłano Zachodowi kolejny sygnał, że nie należy reagować ani na groźne oświadczenia przywódców Rosji, ani na materiały przedstawiane przez wywiad – piszą przecież o tym otwarcie ogólnodostępne media rosyjskie.

Rzeczywistość pokazuje co innego – że nie wolno ignorować żadnych, także otwarcie eksponowanych źródeł – ani „Podstaw geopolityki” Aleksandra Dugina, ani „Trzeciego Imperium” Michaiła Jurjewa, bo dokładnie tak samo, jak oni, uważa główne dowództwo Rosji. Jeszcze gorzej – okazało się, że podobnie myśli także całkowita większość obywateli Rosji (86 proc.) a to już w ogóle nie jest śmieszne.

A propos, w listopadzie 2011 roku, przemawiając na posiedzeniu Izby Społecznej Rosji, inny dowódca Sztabu Generalnego Wojska Rosyjskiego (i pierwszy zastępca ministra obrony) generał armii Nikołaj Makarow obiecywał, że Rosję czekają konflikty zbrojne na dużą skalę, w tym takie z użyciem broni jądrowej.

Oczywiście, takich przykładów można znaleźć więcej, ale wystarczy i wyżej wymienionych, aby pojąć tendencje i dynamikę rosyjskiej polityki. Jak widzimy, żadnej granicy pomiędzy oficjelami a działaczami w stylu „Klubu Izborska” praktycznie nie zostało – organicznie uzupełniają się oni nawzajem, a ich wizje coraz bardziej się materializują. Przysłowie głosi jednak, że „nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło”. Wygląda na to, że w tym wypadku gwałtownie komplikująca się sytuacja wiele osób zmusiła do otrzeźwienia i nazywania rzeczy swoimi imionami. Możliwe, że po tym nastąpią tak samo trzeźwe decyzje i adekwatne działania.

II.

Obserwując działania Rosji w tak zwanej (a dokładniej mówiąc wyobrażanej przez niej) strefie wpływów, należałoby wymienić ich główny mianownik – całkowicie irracjonalne i anachronistyczne dążenie do odbudowania mocartwa w takiej postaci, w jakiej istniało ono na początku XX wieku lub w jego połowie. Nic dziwnego, że w takim kontekście kryteria zasadności ekonomicznej znalazły się na drugim (w najlepszym wypadku) miejscu, a przestrzeganie praw człowieka czy wymogów prawa międzynarodowego w ogóle postrzegane jest jako narzucana przez Zachód abstrakcja.

W kwestii nazwy dla odbudowanego mocartswa nikt szczególnie się nie ceregieli – byłe imperium i ZSRR może zastąpić jakakolwiek wydumana „Unia Eurazjatycka”, do której oprócz samej Rosji chciałyby przystąpić całkowicie od niej zależne państwa (Armenia, Tadżykia i in.) oraz dzięki jej staraniom powstałe marionetkowe twory (Naddniestrze, Noworosja, Abchazja, Osetia Południowa, Górski Karabach i td.), ale przecież nie w nazwie tkwi sedno. Sedno w tym, że nowe monstrum powstaje, stosując wobec sąsiadów przemoc i szantaż, a przy odmiowie poddania się – odrywając mniejsze lub większe połacie ziemi, najczęściej zamieszkane przez mniejszości narodowe.

Manipolowanie kwestią etniczną zawsze było ważnym elementem realizowanej przez Moskwę polityki . Stale były tworzone i likwidowane różne związkowe i autonomiczne „republiki”, także obwody i okręgi autonomiczne, wielokrotnie zmieniano ich granice, nazwy i status formalny. Wszystko to w sposób nieunikniony wywoływało pewne napięcie pomiędzy sowieckimi narodami, a Moskwa przybierała rolę wszechmocnego i wszechwiedzącego arbitra w tych kwestiach.

Po rozpadzie ZSRR polityka etniczna stała się częścią nie tylko polityki wewnętrznej, lecz także zagranicznej, zwłaszcza w stosunku do krajów postsowieckich. Z drugiej strony, Moskwa zawsze postrzegała te nowo powstałe (lub odrodzone) państwa jako nienormalne i krótkotrwałe zjawisko, z tego powodu stosunki z nimi próbowała układać w ten sposób, jak gdyby zamieszkały one w należącej do niej części domu. Z tego powodu różne objawy separatyzmu i iredentyzmu, które są podżegane w „nieposłusznych” (jej zdaniem) państwach, Moskwa próbuje przedstawić światowej opinii publicznej jako obronę praw człowieka i mniejszości narodowych.

Zazwyczaj na początku bywa podnoszona kwestia udzielenia autonomii pewnemu terytoriu. Przykłady pokazują, że nawet w tych przypadkach, gdy państwa godziły się z istnieniem tych „autonomii” i nawet legalizowały ich specjalny status, nie gwarantowało to lojalności nowych (albo pozostałych z czasów radzieckich i wskrzeszonych) tworów – dalej pozostawały one źródłem napięć i różnych nieporozumień.

Takie właśnie były (albo są) Autonomiczna Republika Krymska i centralnie podporządkowane miasto Sewastopol na Ukrainie (1992-2014) i autonomia Gaugazji w składzie Mołdawii (od 1994 roku).

Następnym krokiem wymienionych autonomii były próby odłączenia się od państwa, w którego składzie zostały utworzone. Właśnie w ten sposób w południowo wschodnim Azerbajdżanie w roku 1993 została utworzona Republika Tałyska, demagogicznie deklarująca swój rzekomo autonomiczny status. Można tu wspomnieć, że i Polski Kraj Narodowo-Terytorialny, istniejący w południowo-wschodniej części Litwy w latach 1990-1991, także ogłosił się jako autonomia w składzie nieistniejącej już wtedy Litewskiej SRR.

Po tym, jak republiki znajdujące się w składzie ZSRR stały się niepodległe, „niezależność” pospieszyły ogłosić także wywołane przez Rosję na tych terenach twory separatystyczne (i iredentystyczne). W przeciwieństwie do dążącej do rzeczywistej niepodległości Czeczeńskiej Republiki Iczkerii, takie rzekomo „niezależne” twory niemal od razu po powstaniu deklarowały chęć wejścia w skład„odnowionego Związku” (do roku 1991) albo Rosji (w późniejszych latach). Takie i podobne oświadczenia przyjęły instytucje marionetkowej władzy Naddniestrza, Abchazji i regionu Cchinwali (Osetii Południowej), a Republika Krymu zdążyła już przeżyć wszystkie te metamorfozy – autonomii, później ogłoszenia „niepodległości” w i końcu „wstąpienia” w skład Rosji. Groteskowe, ale zaledwie w ciągu jednego dnia od ogłoszenia rzekomej „niepodległości” do „wlania się” w skład Rosji marionetkowy Krym (a dokładnie twórcy tego projektu) potrafili wybić monety tego „państwa”.

We wszystkich wymienionych przypadkach jednym z oficjalnych języków tych „państw” (albo jedynym) stawał się język rosyjski, a mieszkańcom masowo wydawano rosyjskie paszporty.

Przez długie lata podżegająca napięcia międzyetniczne w krajach sąsiedzkich, Rosja próbuje przedstawić to jako czynnik zagrażający jej samej, który między innymi powinien usprawiedliwić jej ewentualną agresję. Otwieramy rozdział znanej nam już Doktryny Wojskowej Rosji, nazwany „Wojenne niebezpieczeństwa i zagrożenia dla Federacji Rosyjskiej” i w artykule 10 czytamy: „Większość konfliktów regionalnych pozostaje nieuregulowana. Utrzymuje się tendencja rozwiązania ich w sposób siłowy, w tym w regionach graniczących w Federacją Rosyjską”.

Te powody „zaniepokojenia i zatroskania” Rosji są uściślone w artykule 12 doktryny, który głosi, że podstawą do interwencji wojskowej Rosji może stać się „obecność (powstanie) ognisk konfliktów wojennych i ich eskalacja na terenie państw, które graniczą z Federacją Rosyjską lub jej sojusznikami”, a także „Obecność (powstanie) ognisk konliktów międzyetnicznych i międzykonfesyjnych na terenie państw, które graniczą z Federacją Rosyjską lub jej sojusznikami oraz obecność sporów terytorialnych, rosnącego separatyzmu lub ekstremizmu w niektórych regionach świata”. Inaczej mówiąc, „gdzie zechcemy, tam będziemy się wtrącać”.

III.

Mówiąc nie tylko o Rosji, ale i o jej posłusznej sojuszniczce Armenii (to dwa państwa, które otwarcie kwestionują utarty międzynarodowy system bezpieczeństwa), musimy skonstatować, że dzisiaj wegetuje aż pięć (nie licząc zaanektowanego już Krymu) kontrolowanych przez nie tworów – z dwóch „republik ludowych” utworzona Noworosja, Naddniestrze, Abchazja, region Cchinwali i Karabach. Do tej pory ich przyłączeniu do Rosji ( w przypadku Karabachu – do Armenii) przeszkadzały jedynie okoliczności koniunktury politycznej, jednak w miarę zaostrzania się konfrontacji Rosji i jej nielicznych satelitów z cywilizowanym światem, przeszkody te mogą zniknąć. Możliwe, że wymienione marionetkowe twory będą włączone nie w skłąd samej Rosji, a przyszłej Unii Eurazjatyckiej, co zupełnie nie zmienia sedna sprawy.

Jest i więcej regionów, w których Rosja próbuje rozbudzać nastroje separatystyczne i iredentystyczne, dotyczy to niektórych krajów- członków NATO. W Estonii byłby to region Narwy i terytoria zamieszkane przez etnokonfesyjną grupę Setów, na Łotwie – Łatgalia, na Litwie– Kraj Kłajpedzki, który chce się przyłączyć do Obwodu Kaliningradzkiego (rzekomo odtwarzając historyczne granice), Żmudź i zamieszkana przez Polaków Wileńszczyzna. Niedawno usłyszeliśmy o projektach „republik ludowych” Poniewieża i Ignaliny. Do czasu, aż w latach 1994-1995 władza na Białorusi trafiła w ręce prorosyjskich ugrupowań politycznych, tam również usiłowano wywołać tak zwany „separatyzm Jaćwingów” na Zachodnim Polesiu, a po tym, jak Aleksander Łukaszenka zaprezentował swój umiarkowany pogląd na działania Władimira Putina, ogłosiła się i wirtualna (na razie) rzekomo polska „Grodzieńska Republika Ludowa”.

Oprócz Krymu i tak zwanej Noworosji na Ukrainie podejmowane są próby wywołania niepojów na Zakarpaciu i w Północnej Bukowinie, gdzie realizowane są aż trzy „projekty” Rosji – „rusiński”, węgierski i rumuński. W Mołdawii Kreml nie zadowala się kontrolowanym przez siebie Naddnietrzem i próbuje nastawić przeciwko większości narodowej mniejszości tego kraju – Gaugazów i Bułgarów w południowym regionie Budżaku i miejsowych Rosjan w mieście Bielce.

W Gruzji (oprócz już okupowanych Abchazji i regionu Cchinwali) podobny los był zaplanowany dla Adżarii, jednak zdecydowane działania Tbilisi w roku 2004 zamknęły ten temat. Mimo że do tej pory są próby podżegania nastrojów separatystycznych pośród grup etnolingwistycznych Swanów i Megrelów oraz wśród Azerów z Dolnej Kartlii, najwięcej nadziei Mokswa (i Jerewan) wkłada w zamieszkaną przez Ormian Dżawachetię.

Szczególnie duże wysiłki są wkłądane w dezintegrację Azerbajdżanu. Tak jak w przypadku Dżawachetii, obserwujemy tu szczególnie ciasną współpracę Rosji i Armenii w tej kwestii. Rozważane są nie tylko plany utworzenia „państw” Awarów, Lezginów, Tatów czy Tałyszów, lecz także całkowitego odcięcia kraju od Gruzji, Turcji i ogólnie Zachodu (tworząc „korytarz” między Karabachem a Dagestanem. Aneksja grozi także eksklawie Nachiczewanu. W Kazachstanie Moskwa ma na oku Mangystau – bogate w złoża mineralne zachodnie części kraju, a także licznie zamieszkany przez Rosjan region północny, w Uzbekistanie – Karakalpakię i zamieszkane przez Tadżyków regiony południwe, w Tadżykistanie odwrotnie – przeciw większości narodowej podjudzani są miejscowi Uzbecy (to samo dzieje się w Kirgizji) oraz górale z Pamiru. To, że są na tej liście kraje uznające dominację Rosji, nie powinno dziwić – w ten sposób Moskwa przypomina ich reżimom rządzącym, że nie zniesie żadnych wahań.

Kolejny sposób na dezintegrację państw posowieckich, aktywnie stosowany przez Rosję, to tak zwana „federalizacja”. Nie ma to nic wspólnego ze strukturą państwa, która istnieje w Niemczech, Austrii, USA, Kanadzie czy Australii. W tym przypadku dąży się do tego, by kraje tworzyły związki „same ze sobą”, czyli z odłączonymi od nich i pozostającymi pod bezspośrednim wpływem Rosji prowincjami separatystycznymi. Taki model był albo jest narzucany Ukrainie, Mołdawii, Gruzji i Azerbajdżanowi. Sądząc po świeżo ogłoszonych wirtualnych „republikach ludowych” Wileńszczyzny, Kłajpedy, Poniewieża czy Ignaliny – także naszej Litwie.

IV.

Jak widzimy, Rosja utworzyła (albo aktywnie stara się tego dokonać) cały krąg niestabilności wokół swoich granic. Ani jedno państwo znajdujące się w jej sąsiedztwie (przede wszystkim mowa o krajach posowieckich) nie może być pewne, że właśnie ono nie stanie się obiektem agresji Rosji, a ludzkość nie zostanie jeszcze mocniej pchnięta w kierunku III wojny światowej. Oznacza to, że cywilizowany świat, przede wszystkim państwa należące do sojuszu euroatlantyckiego lub mu bliskie, powinny nie tylko zmobilizować cały swój potencjał w obliczu śmiertelnego zagrożenia – powinny wyraźnie określić się w kwestii swoich podstawowych wymagań wobec Moskwy, bo tylko po spełnieniu tych wymagań Rosja może się spodziewać, że otrzyma pozwolenie na powrót do rodziny wolnych narodów świata. Zrozumiałe, że kraje, które ucierpiały od agresji Rosji (lub Armenii) również powinny zgodzić się z takim poglądem.

Byłoby bardzo źle, gdyby przy formułowaniu tych wymagań opartych na jasnych zasadach i przejrzystych argumentach, zadowolilibyśmy się tylko przywróceniem status quo, istniejącego przed 20 lutego 2014 roku. Kłębek nici powinien być zwijany z powrotem do tej pory, aż międzynarodowy zbrodniarz, jakim jest dzisiaj Rosja, nie opuści wszystkich terytoriów zajetych bezprawnie po upadku ZSRR i nie zrekompensuje przyczynionych strat.

W tym znaczeniu siły Rosji (w tym różnego rodzaju najemnicy, „powstańcy”, „Kozacy” i inne marionetkowe formacje) powinny bezwarunkowo opuścić nie tylko ukraiński Donbas i Krym, ale też gruzińskie Abchazję i region Cchinwali i Naddniestrze w Mołdawii. W tym samym czasie siły sojuszniczki Rosji Armenii powinni w ten sam sposób opuścić azerską prowincję Karabach. Cywilizowany świat nie godził się z teryrotialną ekspansją Serbii w Chorwacji i Bośni, dlatego nie może być żadnych wyjątków w stosunku do Rosji i Armenii.

Jeszcze jednym obowiązkowym warunkiem jest to, że negocjować o ustąpieniu agresora można tylko z nim samym – w żadnym wypadku nie z przedstawicielami tak zwanych republik Ługańska, Naddniestrza, Południowej Osetii, Górskiego Karabachu, nie z kierowaną przez Ramzana Kadyrowa administracją Czeczenii, bo oznaczałoby to dalsze legitymowanie tych tworów.

Tylko bezwarunkowe wypełnienie wymienionych wymagań pozwoli na normalizację stosunków Rosji z krajami cywilizowanego świata i organizacjami międzynarodowymi. W tym wypadku, jeżeli społeczność euroatlantycka nie znajdzie w sobie sił, by przedstawić wobec agresora takie wymagania, będzie to oznaczało jej kapitulację przez złem.

P.S. Są podstawy, by sądzić, że zasadne byłoby stosowanie w tym celu możliwości dyplomacji ludowej i zwołanie w najbliższym czasie odpowiedniej konferencji międzynarodowej.

PODCASTY I GALERIE