
W świetle ostatnich wydarzeń na Ukrainie, aktualności nabiera kwestia polityki narodowościowej w krajach byłego bloku Związku Socjalistycznych Republik Radzieckich (ZSRR). Czy uważa Pan, że przykład Krymu pokazuje, jakie niebezpieczeństwo stanowią nierozwiązane problemy mniejszości narodowych i nacjonalizmy w krajach postradzieckich?
W historii mieliśmy kilka modeli funkcjonowania państwa. Do XIX w. czynnikiem, decydującym o spoistości państwa był władca. Wiek XIX przyniósł nam zmianę w postaci nacjonalizmu. Na to określenie trzeba uważać, gdyż u nas nacjonalizm ma zdecydowaniepejoratywne znaczenie, podczas gdy jest to określenie stanu ducha i nastawienia do świata. Ideą nacjonalizmu jest to, że każdy naród tworzy swoje własne miejsce na ziemi. Jest taka sentencja mówiąca, że jeśli jakieś społeczeństwo chce funkcjonować, to musi być przynajmniej w minimalnym stopniu nacjonalistyczne. Bardzo często padamy ofiarą mitologizowania pewnych kwestii. Należy pamiętać, że dopiero w czasie II wojny światowej niemieckie deklaracje nacjonalistyczne przekształciły się w zbrodniczy szowinizm. Przy okazji pamiętajmy, aby nie nazywać sprawców zbrodni nazistami, gdyż nie byli to niewiadomego pochodzenia kosmici (jak w znanym komiksie), tylko naród niemiecki, omamiony wypaczoną ideologią. Po II wojnie światowej unikano otwartego deklarowania się jako nacjonalista, albowiem kojarzyło się to jednoznacznie negatywnie.
Hasła internacjonalizmu, które zastąpiły nacjonalizm, nie zmieniły nastawienia wielu jednostek do świata. Ukrywano uprzedzenia narodowe, ale te sytuacje, które mają miejsce na dzisiejszej Ukrainie, zrywają takie maski. Każdy rozsądny człowiek, kiedy obserwował to, co się dzieje na Ukrainie, widział, że ciągle istnieją napięcia pomiędzy narodowościami.
Za ewidentną głupotę uważam decyzję tzw. „majdanowego sejmu”, który pierwszą uchwałą zablokował używanie języka rosyjskiego. Chyba jakiś шпион musiał im podrzucić ten pomysł. Wywołało to niestety łańcuch określonych wydarzeń. Ta uchwała zadziałała na zasadzie puszczonej z góry kulki śniegu, która, staczając się w dół, cały czas rośnie i staje się niszczącą siłą. Coraz trudniej ją potem zatrzymać. Jeśli ktoś (w tym przypadku Rosja) jest przygotowany do takich sytuacji, to potrafi je wykorzystać.
Jak z perspektywy dnia dzisiejszego ocenia Pan próbę utworzenia polskiej autonomicznej jednostki terytorialnej na Wileńszczyźnie na początku lat 90. XX w. ?
Miałem możliwość oglądać omawiane wydarzenia osobiście. Była to próba rozwiązania problemu dostępnymi środkami w danym momencie. Warto zaznaczyć, że pomysł autonomii podsuwała ówczesna prasa i media, gdzie na fali гласности głośno było nie tylko o tzw. polrajonach [chodzi o autonomiczne polskie jednostki administracyjne w ZSRR: Polski Rejon Narodowy im. F.Dzierżyńskiego w BSRR i Polski Rejon Narodowy w im. J.Marchlewskiego w USRR – przyp.aut.]. Bardzo wiele się wówczas pisało zwłaszcza o autonomii tzw. Niemców Powołża. Na łamach mediów rozgorzała dyskusja. Puszczono w obieg dokumenty i wręcz wyraźnie potępiano rozwiązanie wymienionych autonomii przez stalinistów. Ponadto, przy okazji napięć na Kaukazie, również pojawiał się temat autonomii, która miała stanowić najlepsze rozwiązanie problemów. Zatem można stwierdzić, że ten pomysł był mniejszościom ewidentnie podsuwany. Inną sprawą jest kwestia czy omawiana publicystyka była wymierzona konkretnie w społeczność polską na Litwie. W skali tego, co się działo wówczas w Związku Radzieckim, mało wiarygodna zdaje się być teza, że cała propaganda ZSRR zajmowała się wyłącznie Polakami na Litwie. Co innego, że później wykorzystano niektóre procesy do realizacji własnego interesu. Podkreślam, wszystko to wyszło w ferworze wydarzeń, które miały miejsce w skali całego państwa. Powoli rozsypywało się imperium radzieckie. Doszło do rozluźnienie polityki, ograniczającej na przykład funkcjonowanie prawdziwej samorządności. Coraz bardziej wolny przepływ informacji stał się furtką do tworzenia ruchów masowych, mobilizacji ludności. Stopniowo następował „demontaż” dawnego systemu i każdy szukał własnej drogi. W przeciwieństwie do dzisiejszych separatystów na Ukrainie, Polacy na Litwie nie organizowali bojówek, co więcej nieustannie podkreślali, że dążą do autonomii w ramach Litwy, a nie oderwania terytorium od republiki. Ich działania były reakcją na ówczesną politykę litewską niezałatwiania spraw ważnych dla Polaków. Trzeba pamiętać, że akcja toczyła się w momencie, kiedy na Litwie nie była uregulowana sprawa samorządności. Samorządy zaczynały się dopiero usamodzielniać i organizować. W związku z powyższym społeczność polska szukała czegoś, co maksymalnie szybko pozwoli „bronić swoich spraw” na poziomie lokalnym. Generalnie trzeba pamiętać aby patrzeć na ten problem nie w kategoriach wielkiej polityki, ale przez pryzmat zwykłego człowieka i jego potrzeb.
Dlaczego słowo „autonomia” ma dziś wyłącznie negatywne konotacje?
Jest to efekt pracy mediów. Problem ten nie dotyczy specjalistów takich jak ja czy inni moi koledzy po fachu, którzy śledzą wydarzenia, znają dokumenty. Przeciętny człowiek włącza telewizor i otrzymuje krótki, zwarty komunikat: autonomia jest zła; to są zdrajcy i kolaboranci. Właśnie taki system pojęć zostaje zakodowany w świadomości odbiorców. Stąd właśnie taki wynik – nazwijmy to po imieniu – propagandy.
Jak ocenia Pan stosunek Polski do aktywności Polaków na Wileńszczyźnie w tym okresie?
Polska bardzo mechanicznie podchodziła do tamtych wydarzeń. Większość przyjmowała jedną z opcji politycznych, którą dzisiaj niektórzy określają mianem „środowiska Gazety Wyborczej”. Pojawiały się poszczególne oświadczenia, gdzie aktywność mniejszości polskiej odbierano wręcz jak „zamach” na litewską niepodległość. Traktowano Polaków na Litwie troszeczkę jak wojsko, które na komendę ustawi się w szeregu i pomaszeruje w określonym kierunku, co było i jest dalekie od rzeczywistości. Osobiście, nie wiem czy pomysł autonomii miał rację bytu, czy załatwiłby wszystkie trudne sprawy. Wiem tylko, że kroków, podejmowanych w kierunku powołania polskiej autonomii, nie można oceniać jednoznacznie. Dyskredytowanie samej idei już w zalążku, wydaje się być bezpodstawne.
Czy polską politykę zagraniczną nadal determinuje „doktryna Giedroycia”?
W tej chwili nawet najwięksi zwolennicy zaczynają się z niej wycofywać. Na początku lat 90-tych, kiedy Polacy, polska opozycja, wspieraliśmy swoich wschodnich sąsiadów w myśl idei ULB, liderzy opozycji w tych krajach działali wedle maksymy „nie będziemy odtrącać ręki, która nas karmi”. Spolegliwość Litwinów, Ukraińców czy Białorusinów w tamtym okresie należy postrzegać w tych właśnie kategoriach. Jaskrawym przykładem są tu szczególnie białoruscy narodowcy, którzy po tym jak na początku lat 90. poczuli swoją siłę, rozpoczęli właściwie antypolską nagonkę. Dopiero, kiedy – kolokwialnie rzecz ujmując -„nóżka im się powinęła” i władzę przejął kto inny, znów stali się największymi przyjaciółmi Polski. Historia może się powtórzyć również w przypadku Ukraińców.
A co z Litwą, gdzie te narodowości również są tak bardzo mocno wymieszane?
Ja bym powiedział, że akurat na Litwie, nie jest to tak bardzo pomieszane. Te tereny, które przypadły Litwie kosztem Polski w latach 1939-1940, są terenami gdzie istnieje problem mniejszości narodowych, na pozostałym obszarze, tym w granicach przedwojennej Litwy, tego problemu nie ma. Poniekąd na własną prośbę wzięto na swoje barki ów ambaras. Po drugie, wszelkie problemy wiążą się przede wszystkim z sytuacją gospodarczą kraju. Należy pamiętać, że siłą napędową wszelkich niepokoi społecznych są zazwyczaj ludzie prości, którzy są zależni od aktualnej sytuacji ekonomicznej. Kiedy brak środków na życie, spolegliwość i tolerancja wobec innych zdecydowanie maleje. Na takiej właśnie fali niezadowolenia z sytuacji ekonomicznej wypłynęli naziści oraz bolszewicy. Kiedy jest silna – w sensie politycznym – władza, która w sposób klarowny i jasny wyznacza zasady i zapewnia dobrobyt, większość problemów znika samoistnie. Sytuacja się pogarsza, kiedy nie widać perspektyw. Wówczas budzi się radykalizm, uaktywniają się także problemy narodowościowe.
Dlaczego przez ostatnie ćwierć wieku nie udaje się zakończyć sporu o tzw. „święte alfabety”?
Język litewski był tym elementem, który legł u podstaw budowania nowoczesnego narodu litewskiego. Drugim istotnym elementem litewskiej tożsamości jest Wilno, jako symbol, kamień węgielny państwa. I są to akurat te dwa kluczowe elementy, w których najbardziej „mieszają” Polacy. Stosunek władz Litwy do mniejszości polskiej wynika poniekąd z kompleksów i obaw o to, że siła kultury i języka litewskiego jest tak słaba, że może on zostać zmajoryzowany. Trzeba pamiętać, że nawet ojcowie litewskiego odrodzenia narodowego, Basanavičius i Vileišis, na samym początku swej działalności korespondowali ze sobą omawiając sprawy litewskie w języku polskim. Dlatego podstawą, na której budowano naród litewski, stał się antypolonizm.
Przy okazji ostatnich wyborów media litewskie, a nawet polskie zwróciły szczególną uwagę na fakt, że Polacy na Litwie startują w wyborach w sojuszu z Rosjanami. Jak wiemy, pięcioprocentowy próg wyborczy wymusił to na nich już wiele lat temu. Czy jest to, Pana zdaniem, sojusz trwały?
Nie należy zapominać, że do owego sojuszu należy również ugrupowanie polityczne syna Kazimiery Prunskienė. Stosunek niektórych Litwinów do mniejszości polskiej i rosyjskiej jest bardzo podobny. Polacy z Wileńszczyzny traktują ich jako współobywateli w podobnej sytuacji. Będą współpracować tak długo, jak długo będą mieli wspólne cele.
Dr Aleksander Srebrakowski (ur.1961 r.) – polski historyk i wykładowca Uniwersytetu Wrocławskiego. Ekspert z zakresu: historii najnowszej, historii Europy Wschodniej, dziejów kresów wschodnich, ze szczególnym uwzględnieniem stosunków polsko-litewskich i sytuacji Polaków na Litwie. Od 2002 roku jest członkiem Polsko-Litewskiej Komisji Podręcznikowej.
Napisał m.in.: „Sejm Wileński 1922 roku. Idea i jej realizacja” (Wrocław 1993), „Polacy w Litewskiej SRR 1944-1989” (Toruń 2000), „Wileńscy „Włóczędzy” ” (Toruń 2012), „My nie bracia, my sąsiedzi” (Wrocław 2013).