Z Kolonii Wileńskiej do Katynia

- Na naszym cmentarzu, w Kolonii Wileńskiej, jest ziemia z Katynia. Taką samą ziemię rozsypałyśmy też na grobie naszej babci na Rossie. Wiąże nas ona z dziadkiem, z naszą historią. To część naszej przeszłości, o której nie możemy zapomnieć – mówi Mirosława Naganowicz, wnuczka jednego z niemal 22 tys. Polaków zamordowanych przez sowietów w Katyniu wiosną 1940 r.

Ilona Lewandowska
Z Kolonii Wileńskiej do Katynia

Fot. Joanna Bożerodska

Siostry, Jadwiga Szlachtowicz i Mirosława Naganowicz mieszkają wraz z mamą i własnymi rodzinami w Kolonii Wileńskiej, w domu, który w 1933 r. kupił ich dziadek, Bronisław Hołub. Właśnie ten dom, w którym na kilka lat przed wojną zamieszkała rodzina oficera Wojska Polskiego, stał się świadkiem historii bardzo bolesnej walki, jaką Polacy musieli toczyć nie tylko w czasie II wojny światowej, ale jeszcze długo po jej zakończeniu. Była również walka o prawdę, do której w czasach sowieckich odebrano im prawo.

Lata poświęcone Polsce

Bronisław Hołub pochodził z Mińska Litewskiego. W czasie I wojny światowej został wcielony do wojska, ukończył szkołę oficerską i został wysłany na front, gdzie był dwukrotnie ranny. W 1917 wstąpił do I Korpusu Polskiego i już wówczas, za walki z bolszewikami odznaczony został „amarantową wstążką” I Korpusu. W grudniu 1918 wstąpił do 4 Dywizji Wojska Polskiego. Brał udział w walkach w szeregach 15 pułku strzelców, a w wojnie 1920 r. dowodził kompanią 31 pułku piechoty. W 1920 został ranny pod Borysowem, następnie, ciężko ranny pod Mińskiem, gdzie po raz pierwszy trafił do sowieckiej niewoli, którą opuścił po ponownym zajęciu miasta przez Polaków. Odznaczony Krzyżem Srebrny Orderu Virtuti Militari, Krzyżem Walecznych, Złotym Krzyżem Zasługi pozostał czynnym żołnierzem do 1936 r.

Major Bronisław Hołub

–  W czasach służby często był przenoszony z miejsca na miejsce, tak właśnie poznał naszą babcię, Marię, która pochodziła z Żuromina na Mazowszu. Ich starsza córka, Jadwiga, urodziła się w Częstochowie, młodsza, Halina (nasza mama) – w Warszawie – opowiada Jadwiga Szlachtowicz.

Jak wyjaśnia wnuczka oficera, po zakończeniu służby wojskowej, Bronisław Hołub, chciał zamieszkać jak najbliżej rodzinnych stron. Do Mińska, który znalazł się w składzie sowieckiej Białorusi, powrócić nie mógł. Wybór padł więc na Wileńszczyznę.  

– Dziadkowie kupili tu zniszczony dom. Przez dwa lata trwał remont, w końcu, w 1936 r., zamieszkali na stałe w Kolonii Wileńskiej. Tu dziadek czuł się bliżej rodzinnych stron. W kolonii zamieszkała także jego siostra, Zofia Stankiewiczowa – opowiada Mirosława.  

Rodzina nie mogła się jednak długo cieszyć ani domem, ani spokojem. Latem, 1939 r. Bronisław został zmobilizowany. Już nigdy nie powrócił do swojej rodziny…

Dom kobiet

We wrześniu 1939 r. w domu w kolonii Wileńskiej pozostały tylko kobiety i dzieci.  – Babcia i ciocia Zofia jakoś sobie radziły. Babcia była z wykształcenia nauczycielką, ale po ślubie, jako żona oficera, nigdy nie pracowała w zawodzie. Dbała jednak o to, by nawet w takim czasie jej dzieci mogły się uczyć. Nasza mama przez całą wojnę chodziła do szkoły, w ramach tajnego nauczania. Nie straciła ani jednego roku. Potem, po powrocie do zwykłej szkoły chodziła do klasy z uczniami, którzy byli nawet o 6 lat starsi – opowiada Jadwiga.

– Było im jednak naprawdę bardzo trudno.  Tak trudno, że babcia tego nie przeżyła. Zmarła w 1943 r., mając 40 lat, nie tylko z powodu choroby, ale także braku lekarstw i warunków życia – dodaje Mirosława.

Kilka miesięcy przed śmiercią Maria Hołub usłyszała po raz pierwszy słowo Katyń. Umarła jednak z nadzieją, że jej mąż wróci i zaopiekuje się córkami. – Wiosną, 1943 r., gdy po odkryciu przez Niemców grobów w Katyniu, gdy pojawiły się pierwsze listy pomordowanych, wszyscy odetchnęli, bo dziadka na nie było na nich. Nie było nazwiska, a więc była nadzieja, że żyje, było na kogo czekać – opowiada Jadwiga.  

Maria Hołub

12-letnią Haliną i 17 –letnią Jadwiga zaopiekowała się Zofia Stankiewiczowa. W 1945 r. musiała podjąć kolejną, trudną decyzję. Zostać na Wileńszczyźnie, czy jechać do Polski w nowych granicach?

– Ciocia postanowiła zostać. Czekała na swojego brata i na męża, który został aresztowany w 1940 r, w czasie pierwszej sowieckiej okupacji. Nie traciła nadziei, że wrócą. Razem z nią została na Wileńszczyźnie nasza mama. Starsza z dziewcząt, Jadwiga, wyjechała do rodziny swojej mamy, do Żuromina – wyjaśnia Mirosława.

W sowieckim raju

Nowy porządek sowieckiej Litwy nie był dla rodziny łaskawy. Trudne warunki materialne zmuszały do sprzedawania kolejnych sprzętów, mebli, by zapewnić sobie środki na codzienne potrzeby. Kiedyś Zofia zobaczyła ich dawne meble w jednym z sowieckich filmów…

W 1948 r. ich wielki piękny dom, który z taką starannością został odnowiony, został znacjonalizowany i umieszczono w nim nowych lokatorów.

– Przyjechali z głębi Rosji, ze swoimi siennikami, pchłami, wszami i wszystkim, co tam było. Cioci i mamie zostawiono tylko najmniejszy pokój. Miały być lokatorkami we własnym domu. Dom zwrócono po 10 latach, ale lokatorzy pozostali blisko 40. Dopiero pod koniec lat 80. udało nam się, po wielu walkach i sądach odzyskać w pełni swoją własność – mówi Jadwiga.

Co z tymi, którzy nie wrócili? – Mąż cioci Zosi przeżył. Przeszedł szlak z Armią Andersa, dostał się do Anglii. Pisał stamtąd listy, wysyłane na adres znajomych, by nie narażać cioci. Zapraszał, czekał, ale nigdy już się nie spotkali. Ciocia zmarła w 1959 r. Nie doczekała czasów, gdy mogła by go odwiedzić – opowiada Mirosława.

Prawda o Katyniu

Zofia, zanim umarła poznała prawdziwy los swojego brata. Jadwiga, starsza córka oficera, odwiedziła w Anglii swojego wujka. W czasie wyjazdu próbowała również dotrzeć do informacji o zagonionym ojcu. Jego nazwisko znalazła na uzupełnionej liście oficerów zamordowanych w Katyniu. Trafił do niewoli sowieckiej w czasie kampanii wrześniowej.  Osadzony w Kozielsku, został zamordowany w lesie katyńskim wiosną 1940.

– To od niej  nasza rodzina dowiedziała się o prawdziwych losach dziadka. My od dziecka znałyśmy prawdę. Mama tłumaczyła nam oczywiście, że nie możemy nikomu o tym mówić, ale doskonale znałyśmy historię mordu na polskich oficerach. Ze szkoły wożono nas do Chatynia, opowiadano o pomordowanych przez Niemców mieszkańcach, ale my wiedziałyśmy, że Katyń i Chatyń, to zupełnie różne miejsca i różne zbrodnie – zauważa Mirosława. Po raz pierwszy głośno opowiedziały swoją historię rodzinną dopiero w 1990 r.

Mirosława Naganowicz i Jadwiga Szlachtowicz z mamą Haliną

Do Katynia pojechały jednak wcześniej, razem z rodzicami, już w 1981 r. Wyruszyli z Wilna samochodem, by odwiedzić grób dziadka. – Trafiliśmy tam dzięki dr Aleksandrowi Dawidowiczowi, mieszkającemu w Warszawie, znawcy Wilna i dawnego mieszkańca Kolonii Wileńskiej. Wszystko nam wyjaśnił, jak znaleźć groby, którędy wejść. Zobaczyłyśmy tablicę z napisem po rosyjsku i po polsku, co prawda z błędem – był tam napis „oficerzom”. Informował, że spoczywają tu żołnierze pomordowani przez Niemców. I że nie wolno palić zniczy, bo, grozi pożar lasu… – wspomina Jadwiga.

Potem również odwiedzały to miejsce, w którym stopniowo pojawiały się świadectwa, że to nie Niemcy, a sowieci dokonali mordu na polskich żołnierzach. Kawałek Katynia został przywieziony także do Kolonii Wileńskiej. Na terenie przy kościele, dzięki Aleksandrowi Dawidowiczowi, złożona została ziemia przywieziona z grobów polskich oficerów, jak również ta z Inty i Kaługi.

– W 1990 r. powstała taka kapliczka, w której zebrano ziemię z tych miejsc, gdzie umierali mieszkańcy Kolonii Wileńskiej – wyjaśnia Mirosława.

Ziemię z Katynia rozsypano również na grobie żony Bronisława Hołuba. Jak mówią wnuczki, jest to miejsce, które głęboko naznaczyło losy całej rodziny i nie przestaje być ważne dla kolejnych pokoleń. Po dziadku pozostała jeszcze czapka rogatywka, kilka zdjęć i ostatnia kartka z Kozielska.

PODCASTY I GALERIE