
Antoni Radczenko, zw.lt: Co urzekło Pana w tym scenariuszu? Z tego co wiem, decyzję w sprawie uczestnictwa w tym projekcie podjął Pan bardzo szybko…
Daniel Olbrychski: Tak, bo wie Pan, najpierw to nawet nie zdążyłem przeczytać scenariusza, bo nie dostałem tłumaczenia. Po litewsku nie czytam i bardzo słabo rozumiem. Koproducent filmu (opiekun artystyczny – przyp. red.) Krzysztof Lang z którym pracowałem przy pewnej sztuce telewizyjnej i znam go bardzo dobrze jako reżysera powiedział, że wchodzi w to. Powiedział, że podoba mu się historia i partnerzy litewscy. Zna również filmy krótkometrażowe Eglė Vertelytė, która debiutuje teraz jako reżyserka pełnego metrażu. Bardzo mnie namawiał do tego projektu i poprosił abym przeczytał scenariusz. Bo wie Pan, czasami robi się film z bardzo znanym reżyserem za duże pieniądze i nie zawsze to jest sukces. Co prawda miałem szczęście do filmów, które odnosiły sukcesy. Brałem udział w filmach, które otrzymywały nominacje do Oscarów. Dwa Oscary dostały w konkurencji film spoza języka angielskiego. To był „Blaszany Bębenek” Volkera Schlöndorffa i produkcja francuska „Przekątna gońca” reżysera Richarda Dembo. Natomiast filmy, które otrzymały nominacje to „Potop”, „Ziemia Obiecana” i „Panny z Wilka”. Pomyślałem więc dlaczego nie spróbować, zobaczyć jak mi będzie szło w języku litewskim i jeszcze raz przyjechać na Litwę, którą bardzo lubię. Potem przeczytałem scenariusz i wydał mi się interesujący, zabawny i mądry. Wcielam się w księdza, który prawdopodobnie jest Polakiem z pochodzenia. Bo skoro sam się podłożę (podłoży głos przy udźwiękowieniu – przyp. red.) to będzie widać, że nie jestem czystej krwi Litwinem. Postarałem się jednak tak się przygotować do zdjęć, żeby moja partnerka i reżyserka nie miały kłopotów ze zrozumieniem. 80 proc. słów mówię po litewsku. Oczywiście, żeby to było w miarę doskonałe, to już jak będzie film zmontowany, będę ze swoim coachem w Warszawie podkładać postsynchrony, jak najlepiej. Robiłem tak w wielu filmach. Grałem w językach, których nie znam dobrze, na przykład po niemiecku, włosku czy serbo-chorwacku. W trakcie zdjęć grałem bardzo takim łamanym językiem. Tak aby była ta sama ilość sylab.
To jak wygląda praca w języku litewskim?
Przedtem nie mogłem tego ocenić, bo mało rozmawiałem. Przed laty będąc w Wilnie to albo wszyscy rozumieli język rosyjski, albo to byli Polacy. Zresztą bardzo lubię akcent wileński. Niektórzy aktorzy przedwojenni przenieśli ten język do Polski, jak na przykład Gustaw Lutkiewicz lub Czesiek Niemen, który przepięknie mówił tą polszczyzną. Bo dzieciństwo i młodość spędził na Wileńszczyźnie. Teraz kiedy zacząłem sam nad tym pracować, to zauważyłem, że jest to jeden z najpiękniejszych języków. Chociaż nie ma wiele wspólnego z żadnym innym językiem. Jest jednak bardzo melodyczny i bardzo wdzięczny do grania. Podobno od średniowiecza prawie się nie zmienił i Litwini domówiliby się ze swymi przodkami. Co w przypadku z Polakami nie byłoby konieczne. Nasza „Bogurodzica” w połowie nie jest zrozumiała.
Chociaż Wilno w Pańskim życiu pojawiało się niejednokrotnie, to po raz pierwszy zagrał Pan w litewskiej produkcji.
Tak i to jest bardzo ciekawe doświadczenie. Grałem w bardzo różnych i dziwnych produkcjach. W greckich czy serbo-chorwackich. Nawet w japońskiej. W niemieckich i francuskich grałem chyba z 30 razy. Wystąpiłem również w dwóch amerykańskich filmach. Zagrałem w „Nieznośnej lekkości bytu” Philipa Kaufmana oraz grałem rosyjskiego szpiega razem z Angeliną Jolie w filmie „Salt”.
Jak wspomina Pan współpracę z Angeliną Jolie?
To było bardzo piękne przeżycie. Rolę trochę zawdzięczam memu przyjacielowi Andronowi Konczałowskiemu, który zrobił kilka filmów w Hollywood. Konczałowski spotkał się z australijskim reżyserem Phillipem Noycem. Noyce postanowił, że partnerem dla Angeliny Jolie będzie nie DeNiro, który przecież mógłby nauczyć się mówić po angielsku z rosyjskim akcentem. To nie jest takie trudne. Chciał, aby to był ktoś stąd. Więc zapytał, czy jest w Rosji aktor ok. 60-tki, sprawny fizycznie i który mówi dobrze po angielsku oraz rosyjsku, a także ma pewien rodzaj charyzmy, może być partnerem Jolie. Andron odpowiedział, że w Rosji nie bardzo widzi kogoś takiego, ale jest nasz Daniel Olbrychski, który po rosyjsku właściwie mówi jak Rosjanin. Noyce zapytał, czy to nie jest ten aktor od Wajdy. Kanczołowski odpowiedział, że tak. To wówczas Noyce powiedział: biorę go bez castingu. A skąd wiedział, że grałem u Wajdy? Bo Phillipe Noyce ukończył szkołę filmową w Australii, którą stworzył „ojciec szkoły łódzkiej” Jerzy Toeplitz. Toeplitz po antysemickich wydarzeniach w 1968 na jakiś czas wyemigrował do Australii i tam stworzył szkołę na tych samych zasadach co w Łodzi. Swoich studentów uczył na filmach szkoły polskiej. Musiał więc mnie widzieć w co najmniej 10 filmach. Pojechałem spotkać się z producentami oraz zjeść kolację z Jolie i wieczorem już wiedziałem, że zgram tę rolę.
Zawsze miał Pan w Rosji dużo przyjaciół. Czy obecna sytuacja geopolityczna nie rzutuje na przyjacielskie relacje?
Być może na przyjaźń między ludźmi nie rzutuje, ale na to, że nie chcę tam jeździć w tej chwili to tak. Ponad dwa lata temu zaprosił mnie znakomity młody reżyser teatralny Eugeniusz Ławreńczuk, który nawet założył polski teatr w Moskwie, do zagrania w jego sztuce napisanej specjalnie dla mnie. Z radością się zgodziłem. Już się szykowałem z rosyjskim coachem i przyjechałem na próby. Przez cały luty odbywały się próby. Sztuka właściwie była gotowa. Wyjechałem do Warszawy. Mieliśmy się spotkać pod koniec kwietnia. Kiedy wyjeżdżałem była olimpiada w Soczi i nic nie zapowiadało, co będzie za dwa tygodnie. Od momentu aneksji Krymu, którą poparła większość Rosjan, zrozumiałem, że będę się tam źle czuł. Napisałem list otwarty do Ławreńczuka i moich kolegów rosyjskich, że niestety nie widzę możliwości, aby w tej chwili przyjechać i grać, kiedy na sali z 1000 osób 800 popiera imperialną politykę swego prezydenta.
Wracając do litewskiej produkcji. Nie bał się Pan zagrać w debiucie? Bo to jest pewno ryzyko…
Trzeba powiedzieć skromnie, że w moim wieku nie ma 10 propozycji rocznie…
A czy chęć pozostaje?
Też mniejsza… Lubię bardzo pracować w teatrze, ale nie widzę siebie. Nie wszystkie swoje filmy widziałem, bo zrobiłem ponad 200. Nie widziałem, ponieważ nie byłem na premierze. Mam, owszem, taśmy DVD, ale życie jest za krótkie, abym oglądał swoje stare filmy. Najprzyjemniejsza jest sama praca i wiara, że robię dobry film. Zawsze podchodzę z myślą, że może to być jeden z ważniejszych filmów. Muszę powiedzieć, że Eglė przyszykowała się do zdjęć bardzo profesjonalnie. A czy ta historia zainteresuje publiczność, to nigdy nie wiadomo.
Mówi Pan, że nie powraca do swych starych filmów, ale czy jest jednak jakiś tytuł, który darzy Pan większym uczuciem? Do którego lubi powracać?
Z dwa lata temu zmontowano nową wersję „Potopu”, który trwał 5 godzin, a teraz zrobiono z niego niecałe trzy. Po to, aby nowe pokolenie nie męczyło się i żeby można go było w telewizji powtórzyć naraz. Nie mogłem nie być na premierze tego filmu. Oglądałem z całą widownią, na której nie było osoby, która nie widziałaby tego filmu wcześniej. Oglądałem to z ogromną radością. Ten film w ogóle się nie zestarzał. Niektóry filmy Wajdy, jak „Popioły” się zestarzały. „Potop” nie, bo Sienkiewicz jest genialnym scenarzystą, a Hoffman to zrobił nieskazitelnie. I ja tam gram naprawdę dobrze.
Artykuł powstał w ramach projektu „Dialog pomiędzy narodami”, który jest współpfinansowany przez Fundusz Wsparcia Prasy, Radia i Telewizji