Jaka była Pani droga do teatru?
Droga do teatru była trochę dziwna. Teraz często można usłyszeć, że nie warto zmuszać uczniów do chodzenia do teatru. Jestem innego zdania. W roku 1967, kiedy miałam 15 lat, zostałam „zmuszona” tam pójść. Właśnie do pani Janiny Strużanowskiej (założycielka Polskiego Studia Teatralnego – przyp. zw.lt). Przyszłam i zostałam w teatrze. Kiedy wystawiam spektakl – to wychodzimy z takiego założenia, zresztą zawsze tak było – że robimy to przede wszystkim dla młodzieży. Za pierwszym razem młodzież zazwyczaj trafia do teatru ze szkoły. Nie mówię, że powinien być przymus, ale nauczycielka powinna przygotować uczniów. Młodzież bardzo często nigdy nie była w teatrze, nawet nie wie, co to jest. Na przykład nasz aktor Jacek Orszewski był na przedstawieniu poświęconym Słowackiemu. To było dosyć trudne przedstawienie. Miał wtedy 15 lat. Podszedł po spektaklu i powiedział: ,,Wie Pani, ja bym może spróbował’’. Obecnie jest w Warszawie na studiach, ale przez trzy lata pracował w teatrze. Więc jest sporo osób, których teatr fascynuje…
A co panią zafascynowało w teatrze, kiedy jako 15-latka, przyszła pani po raz pierwszy na przedstawienie?
To były „Niemcy” Kruczkowskiego. W tamtym czasie można było wystawiać tylko te spektakle, na które zezwalała władza. A tamten spektakl, teraz to wygląda trochę śmiesznie, był zakazany przez cenzurę. Władzom nie spodobało się, że profesor Sonnenbruch został przedstawiony pozytywnie. Tak wówczas Niemiec nie mógł być przedstawiany, więc teatr grał to przedstawienie dla szkół, chociaż oficjalnie był zakazany. Dlaczego zostałam? Trudno powiedzieć. Moi rodzice nie byli żadnymi wielkimi reżyserami, czy aktorami. Tak się złożyło, że do ósmej klasy chodziłam do szkoły w Dojlidach w rejonie solecznickim. Mieszkałam wtedy u ciotki. W tej szkole najbardziej podobało mi się obcowanie rodziców i dzieci. Rodzice tam razem z dziećmi i nauczycielami również bawili się w teatr. Może stąd moje zafascynowanie, bo sama wieś była bardzo teatralna.
Teraz często można usłyszeć, że nie warto zmuszać uczniów do chodzenia do teatru. Jestem innego zdania.
A kto reżyserował wówczas w teatrze?
Przez wiele lat pracowała z nami Kazimiera Kymantaitė, która świetnie umiała po polsku. Bo nasza założycielka Janina Stróżanowska, była z zawodu medykiem i nie miała nic wspólnego z reżyserią lub aktorstwem.
A jak w ogóle doszło do powstania teatru?
Po 5 latach od założenia zespołu Wilia, na jednym z zebrań, powstała inicjatywa, aby na scenie było również polskie słowo mówione. Najpierw to były wieczorki poetyckie, rożne nieduże skecze. Później zaczęło się to rozwijać. Jeździło się po rejonie wileńskim, po wiejskich szkołach. Pani Janina Stróżanowska zaprosiła panią Klementaitė i wtedy zaczęliśmy grać prawdziwe sztuki. Byłam już wtedy w teatrze. Graliśmy „Świętoszka” Moliera. Przez 10 lat grałam tam Marianę. To była moja najgorsza rola. Nie lubiłam jej, ale grałam bo musiałam. Graliśmy też sztuki litewskich autorów Kazysa Saji oraz Žemaitė. Współpracował też z nami reżyser Vladas Sipaitis, który miał zakaz wykonywania zawodu, bo w swoim czasie był więźniem, więc nielegalnie z nami pracował. Pochodził z pierwszej generacji litewskich reżyserów i aktorów. Sądzę zatem, że mieliśmy dobrych nauczycieli. Jedynym problemem była cenzura. Można było grać tylko to, co było dozwolone.
Reżyserami na początku byli Litwini, więc można stwierdzić, że w pewnym sensie Litwini przyczynili się do powstania teatru?
Może nie do końca. Po prostu Strużanowska znajdowała takie osoby mówiące po polsku, które chętnie pracowały w naszym teatrze. Z pewnością pani Klementaitė dała mi bardzo dużo pod względem reżyserskim, bo organizatorskich umiejętności raczej nie można się nauczyć. Człowiek albo je ma, albo ich nie ma. Nie można powiedzieć, że specjalnie się uczyłam reżyserii. Później, gdy zmarła pani Strużanowska i teatr faktycznie mógł się rozpaść, musiałam pójść na reżyserię. Miałam tylko dyplom nauczycielski, a osoba, która mogła kontynuować działalność musiała mieć określony papier.
Czy nie ma Pani żalu do losu, że mimo wszystko kieruje Pani amatorskim czy na półamatorskim teatrem? Nie chciałaby Pani występować w zawodowym teatrze lub reżyserować profesjonalnych aktorów?
Wtedy kiedy przyszłam, to byłam zadowolona z tego, co mam. Przez te lata wiele udało się zrobić. Być może rodzice musieli mnie jakoś ukierunkować. W tamtym czasie na ulicach Wilna wiele filmowali rosyjscy reżyserzy. Ludzi „chwytano” z ulicy. Byliśmy jednak za bardzo skromni. Patrząc z perspektywy czasu, gdybym miała tyle lat co wtedy, to być może zaryzykowałabym i wstąpiłabym na wydział aktorski. Przede wszystkim aktorski, bo na reżysera powinien iść człowiek z pewnym doświadczeniem życiowym. Reżyserii nie da się nauczyć, to można kształcić, ale przede wszystkim to „coś” trzeba mieć w sobie.
Powracając do czasów sowieckich. Jak wyglądała cenzura?
Nas początek miał być zatwierdzony tekst literacki, na podstawie którego miała być wystawiona sztuka. Później kiedy sztuka była gotowa, oglądały ją władze miejskie z wydziału kultury. Patrzyły, czy możną ją grać, czy też nie. Był taki cenzor – pamiętam tylko jego nazwisko Aleksejenko – to jemu ciągle coś się nie podobało. A nie podobało się podejrzewam dlatego, że mąż pani Strużanowskiej należał do AK. Po wojnie mieszkał w Krakowie i już nigdy nie wrócił do Wilna, więc musiała ciągle żyć w strachu. Nigdy nie mieliśmy łatwo. Później działaliśmy przy Ministerstwie Ochrony Zdrowia, przy którym działały rożne kluby, bo pani Strużanowska pracowała w medycynie. Tak potocznie nazywano nas „medykami”. Żartowaliśmy więc, że „leczymy dusze ludzkie”. Zaczynaliśmy natomiast przy Ministerstwie Łączności w Pałacu Paców, tam gdzie obecnie znajduje się polska ambasada.
A kiedy pierwszy raz udało się z teatrem wyjechać do Polski?
To było chyba w roku 1970 lub ‘69. Zezwolono nam zagrać tylko urywki ze „Świętoszka”, bo jechaliśmy razem z zespołem „Rūta“, który miał koncert. Wtedy byłam zbyt smarkata i nie widziałam dużo rzeczy. Tak naprawdę to za nami śledzono: z kim się spotykamy, na jakie jeździmy wycieczki.
Więc to prawda, że w każdej tego typu delegacji, były osoby z KGB?
Oczywiście. O tym się wiedziało. Te osoby znałam i znam dotychczas. To były sympatyczne panie. Z którymi mam kontakt do dzisiaj. Nie sądzę, że coś złego przekazały o nas.
A jak was odbierano w Polsce? Czy to działało na zasadzie egzotyki?
Zawsze byliśmy tym egzotycznym tworem, kiedy się jechało do Polski. Zawsze jednak nas spotykano mile i gościnnie. Tylko zawsze byliśmy ruskimi i tak niestety jest dotychczas. Obecnie nie pozwalam na takie traktowanie. Kiedy ktoś zdziwiony mówi: jak pięknie mówicie po polsku. To zawsze odpowiadam: wy też. Nasz teatr działa już od 53 lat. Jesteśmy znani. Mamy swoich przyjaciół, więc tam gdzie nas znają, to traktują po partnersku. Zdarzały się jednak sytuacje, że traktowano nas jak „biednych krewnych”. Umiałam zawsze jednak zapanować nad tym, bo bardzo często, to im warto pouczyć się patriotyzmu od wilniuków. Tyle pięknego folkloru, jak na naszej Wileńszczyźnie, to w całej Polsce nie znajdziesz.
Zdarzały się jednak sytuacje, że traktowano nas jak „biednych krewnych”. Umiałam zawsze jednak zapanować nad tym, bo bardzo często, to im warto pouczyć się patriotyzmu od wilniuków
Pani kieruje teatrem od roku 1984. Co pani uważa za swoje największe osiągnięcie?
Chyba wystawienie mickiewiczowskich „Dziadów”. To była duża praca. Na scenie grało 44 aktorów, plus byli jeszcze techniczni. Z tym jechało się do Polski, na rożne festiwale i dziennikarze oraz znawcy teatru nas docenili. Przed naszym spektaklem wszyscy dziennikarze mówili tylko o Swinarskim i Wajdzie. Jednak po wystąpieniu pozytywnie wszystkich zaskoczyliśmy. Mieliśmy dobre opinie o spektaklu. Chyba jednak, jak każdy reżyser lubię ostatnie swoje przedstawienie.
W teatrze pracują aktorzy-amatorzy, którzy mogą się udzielać tylko po swojej podstawowej pracy. Czy trudno było zgromadzić na scenie tak dużą liczbę osób?
Boję się zapeszyć, bo wszystko może się zdarzyć, ale nigdy nie miałam problemów z bracią aktorską. Nigdy nie pisałam ogłoszeń, że poszukuję aktorów. Przychodzili ludzie sami i przychodzili ci, których to interesowało. Oczywiście część odchodziła. Tak samo było z „Dziadami”. Początkowo na próbach była 15-osobowa ekipa. Później się to rozrosło. Jestem przekonana, że to właśnie na „Dziadach” powstał fundament naszego teatru. Ci ludzie zawsze służą pomocą.
Z tego co słyszałem chce Pani znów powrócić do „Dziadów”?
Nie chciałabym o tym na razie za dużo mówić. Jednak jak przyjechał na festiwal teatr z Tomska, który wystawił II część Dziadów, to na widowni była pełna sala. To oznacza, że ludzie chcą to oglądać. Tego potrzebują, więc trzeba robić.
Od dawna na Wieszczyczynie krąży myśl, aby powstał tu zawodowy polski teatr, coś jak Rosyjski Teatr Dramatyczny. Czy taki teatr będzie miał sens i czy będzie zapotrzebowanie na tego typu spektakle?
Mówimy o tym od dawna. Taki teatr jest potrzebny. On jest konieczny. Powiem szczerze, że bałam się, kiedy na festiwalu miałam 9 spektakli. Mniej niż 300 osób na sali nie było. To oznacza, że jest ta publiczność. Oczywiście, nie będzie łatwo utrzymać taki teatr. Będą potrzebne finanse, aby aktorzy mieli minimalne gaże, bo zdolnych osób w Wilnie nie brakuje. Zresztą nie uważam, że tworzymy teatr amatorski, jak to było przed 50 laty. Staramy się wystawiać sztuki zawodowo. Nasza ‘’amatorskość’’ polega tylko na tym, że nie mamy stałej gaży…