Lilia Kiejzik: Lubiłam grać i nie marzyłam o zostaniu reżyserem

„Czasami mówi się, że nie można zmuszać dzieci, by chodziły do teatru. Ale zmuszać trzeba, bo nigdy nie wiadomo, co kryje w sobie młody człowiek” - powiedziała w rozmowie z zw.lt reżyser i kierownik Polskiego Studia Teatralnego Lilia Kiejzik, która dzisiaj obchodzi urodziny, a w roku bieżącym 50-lecie pracy na scenie.

Antoni Radczenko
Lilia Kiejzik:  Lubiłam grać i nie marzyłam o zostaniu reżyserem

Fot. Joanna Bożerodska

Antoni Radczenko, zw.lt: Przede wszystkim chciałbym złożyć najserdeczniejsze życzenia z okazji urodzin…

Lilia Kiejzik: Dziękuję.

W tym roku jest również inna ważna data, ponieważ obchodzi Pani 50-lecie pracy na scenie.

Chciałabym podkreślić, że nie obchodzę, po prostu policzyłam, że w 1967 r. przyszłam do teatru i w tym roku akurat mija 50 lat.

Więc może kilka słów o drodze na scenę. W Polskim Studiu Teatralnym zaczynała Pani jako aktorka.

Lubiłam teatr od dzieciństwa. Wychowałam się w szkole w Dojlidach, jest to miejscowość leżąca niedaleko Ejszyszek, gdzie od pierwszej klasy bawiłam się w teatry, teatrzyki. Starałam się też sama organizować niewielkie przedstawienia. Wówczas nazywano to scenkami. Później przyszłam do Szkoły Konarskiego (w latach sowieckich Szkoła Nr. 29 – przyp.red.). Czasami mówi się, że nie można zmuszać dzieci, by chodziły do teatru. Ale zmuszać trzeba, bo nigdy nie wiadomo, co kryje w sobie młody człowiek. Dlatego niech pójdzie na spektakl, popatrzy i może coś z tego wykiełkuje. Tak było w moim przypadku – byłam w klasie 10, kiedy wicedyrektor szkoły pani Sokołowska prowadziła dzieci do teatru. Wszyscy poszli, ja nie, bo byłam zawsze tą taką niepokorną. Jednak nazajutrz pani Sokołowska powiedziała do mnie: Wiesz, musisz tam pójść i mnie zaprowadziła, i faktycznie tam zostałam. Grało się wszystkie te role. Co prawda nie było zbyt wielu przedstawień, bo były inne czasy. Teatr miał trochę inne funkcje. Najważniejsze było to, że ze sceny brzmiało słowo polskie. Mniej zwracało się uwagi na sztuki. Chociaż brało się Moliera, Goethego, polskich autorów.

Później została Pani reżyserem i kierownikiem teatru…

Jak odeszła nam Pani Janina (Janina Strużanowska, założycielka Polskiego Studia Teatralnego w Wilnie – przyp.red.) to pojawiła się taka potrzeba, żeby ktoś zabrał się do pracy organizacyjnej, aby zachować teatr. Raczej lubiłam grać i nie marzyłam o zostaniu reżyserem. Wtedy wymagano do takiej pracy dyplomu, więc poszłam na reżyserię i w ten sposób zostałam reżyserką oraz kierowniczką zespołu.


Wydaje mi się, że będąc reżyserem i kierownikiem teatru, postawiła Pani na bardziej ambitną sztukę. Pojawił się Mrożek, Miłosz, Różewicz…

Tu nie chodzi raczej o żadne ambicje. Po prostu w tamtych czasach byłam silną, młodą osobą i mieliśmy trochę inne warunki do pracy. Nie musiałam zapraszać reżyserów ze strony. Pani Janina była z zawodu lekarzem i dlatego nie wystawiała, nie reżyserowała sztuk, a po prostu zapraszała osoby spoza teatru. Współpracował z nami pan Vladas Sipaitiss, teraz to człowiek bardzo znany w historii litewskiego teatru, ale wówczas nie mógł grać na scenie, ponieważ w czasach stalinowskich siedział w więzieniu. Dlatego dorabiał w naszych polskich teatrach. Pracował w „Mickiewiczówce” i u nas, gdzie wyreżyserował m.in. „Świętoszka” Moliera. Od czasu do czasu przychodziła do nas dosyć znana litewska aktorka i reżyserka teatralna Kazimiera Kymantaitė. Natomiast kiedy zostałam kierownikiem i reżyserem to byłam od nikogo niezależna. Sama mogłam wybierać repertuar. Być może dlatego poleciałam na pewne ambitne rzeczy. Dlatego po sztuce Jesionowskiego „Nowe piękne czasy” wzięłam się za „Dziady” Mickiewicza. Na tamte czasy, z mojej strony, to było takie rzucanie się z motyką na słońce, bo jeszcze nie byłam dobrze zawodowo podkuta i nie miałam wielkiego doświadczenia. Ale się wzięło i zrobiło. I to było nie najgorsze przedstawienie. Miało powodzenie w Polsce. No a kiedy weźmie się „Dziady” to potem myśli się: co tu można jeszcze wziąć mocniejszego i większego. Trafiłam na wielu sympatycznych ludzi, którzy pracują w teatrze od 30-paru lat. Sporo osób poszło kształcić się w kierunku teatralnym. Więc mieliśmy zarówno ludzi, którzy pracowali zawodowo oraz dochodzili ci, którzy tylko próbowali swoich sił. Pojawiła się możliwość urozmaicenia repertuaru. Brałam wiele sztuk Mrożka. Był Różewicz, Mickiewicz, Słowacki, czyli od klasyki do współczesnych dramatów. Teraz próbujemy swoich sił również w kabarecie. Na święta narodowe szykujemy przedstawienia patriotyczne.

Które sztuki lubi Pani bardziej reżyserować: klasyczne czy współczesne?

Bardzo lubię Mrożka, bo u niego w każdym przedstawieniu reżyser ma wolną rękę. Można wykorzystywać swoje siły i pomysły. Do klasyki również wracamy. Zawsze powtarzam, jak już wszystko sprzykrzy się, to trzeba wrócić do Mickiewicza. Wtedy robi się inaczej na duszy, jest lżej, bo to jest romantyzm. Nie mogę powiedzieć, że coś lubię bardziej. Wystawiało się Miłosza. Mieliśmy nawet z nim spotkanie. Mieliśmy spotkanie też z Różewiczem. Wystawialiśmy nowoczesną sztukę „Lalki, moje ciche siostry” Henryka Bardijewskiego.

Powiedziała Pani, że zostając kierownikiem i reżyserem miała ten komfort, że nie musiała Pani nikogo zapraszać ze strony. Jednak od kilku lat teatr współpracuje również z innymi reżyserami…

Każdy kto pisze, czyta lub wystawia sztuki ma swój własny charakter. Dlatego postanowiliśmy zaprosić innych reżyserów. Tak pojawił się Sławek Gaudyn, który wystawiał i Mrożka, i bajki dla dzieci. Wystawił też monodramaty „Zapiski oficera Armii Czerwonej” oraz ,,Szwejka”. Kiedy wzięłam sztukę Mrożka „Pieszo”, to sobie pomyślałam, dlaczego znów muszę to robić? Może będzie podobny do poprzednich przedstawień? Mieliśmy akurat kontakty z Cezarem Morawskim i zaproponowałam mu, czy nie zgodziłby się wystawić. Zgodził się. Teraz podobne zamiary mam z aktorem Piotrem Cywusem, z którym pracowało się trochę na warsztatach. Więc kiedy mamy możliwości finansowe to zapraszamy innych reżyserów. W ten sposób trochę współpracowała z nami Mirosława Marcheluk z Łodzi. Chcemy, żeby nasz repertuar był różnorodny.


Uważa się, że dla aktorów rola Hamleta jest w pewien sposób uwieńczeniem kariery. Czy ma Pani taką sztukę, którą chciałaby wystawić, ale na razie nie było możliwości?

Hamleta na pewno nie wezmę. Ale jest jeszcze sporo sztuk, które chciałabym wystawić. Ale może zostawmy to lepiej trochę w tajemnicy. Nie chciałabym zapeszać, aczkolwiek nie do końca wierzę w pecha. Na pewno, jeśli Pan Bóg pozwoli, to będzie jeszcze dużo różnych sztuk.

PODCASTY I GALERIE