
Antoni Radczenko: Czytałem, że Pański film powstawał bardzo długo, dlaczego?
Janusz Zaorski: To jest film bardzo trudny, dziejący się poza granicami Polski. Jak producent zaproponował mi ten scenariusz, to powiedziałem: „Dobrze, ale nie będziemy się wygłupiali”. Na początku lat 90-tych taki film powstał, gdzie w Bieszczadach udawali Syberię. I to się skończyło, tak jak musiało się skończyć. Publiczność na to nie poszła, bo widziała oszustwo, więc znalezienie środków to był jeden problem. Mimo, że w porównaniu z cenami hollywoodzkimi, to i tak było sto razy taniej. Tych kilkanaście milionów trzeba było zdobyć. To nie było proste. Po drugie, cała logistyka wyjazdu, znalezienie koproducentów, znalezienie aktorów obcokrajowców. U nas grają ukraińscy aktorzy, którzy prefect mówią po rosyjsku, więc to wszystko wymagało czasu. Liczyliśmy, że być może uda się zrobić serial. Prowadziliśmy rozmowy z telewizjami. Telewizja nie była zainteresowana serialem, więc to wszystko bardzo się wydłużało. Mimo tego, wiedzieliśmy od początku, że zdjęcia potrwają minimum rok, ponieważ mieliśmy plener w czterech porach roku. Nie było śnieżnej zimy, tak jak my tego życzyliśmy, więc za rok musieliśmy to jeszcze raz nakręcić w warunkach śniegowych. Ale jak to się mówi finis coronat opus, koniec wieńczy dzieło. Bardzo cieszymy się, że jesteśmy w Wilnie i możemy film pokazać polskiej i litewskiej widowni.
Dlaczego na taki film zdecydował się Pan teraz w XXI wieku, a nie na przykład na początku lat 90 –tych, kiedy wśród publiczności było dużo większe zainteresowanie tym tematem?
Tak, ale wtedy to był okres transformacji i w ogóle nie było pieniędzy na kino. Nie było żadnych aktów prawnych. Nie było Ustawy o radiofonii i telewizji. Nie było Ustawy o kinematografii. Nikt nam pieniędzy nie dawał. Wtedy film zaczął być postrzegany, jako towar, na którym można zarobić. Pojawiły się niewybredne komedie romantyczne. Na to były pieniądze, a na poważne sprawy nie było. Musieliśmy uzbroić się w cierpliwość. Mało tego, dopiero wtedy powstawały książki na ten temat. Film powstał na podstawie książki Zbigniewa Domino, który tak jak chłopak z filmu jako czternastolatek został wywieziony na Sybir, a wrócił jako dwudziestolatek. Wyjechał, jako dziecko, a wrócił jako mężczyzna. Film jest również o dojrzewaniu.
Dlaczego Pan zdecydował się właśnie na tą książkę, przecież zostało wydanych mnóstwo wspomnień różnych osób?
Wspomnienia były po prostu zapisem, co się działo. Natomiast tu mamy do czynienia z 600 stronicową książką, z fabularyzowaną historią, z bohaterem, z kwustym pierwszym i drugim planem – dlatego najbardziej nadawała się na film. Przeczytałem mnóstwo wspomnień, memuarów, wydawanych również zagranicą. Ten temat zawsze mnie interesował, bo część mojej rodziny była wywieziona na Sybir. Dopóki jednak istniał Związek Radziecki, temat był nie do ruszenia. Z powodów cenzuralnych. Dopiero 20 lat temu można było na ten temat coś przygotowywać. Niestety zaczęliśmy przygotowywać się na początku wieku, a zakończyliśmy w 2012 roku.
Jak jest odbierany film? Czy jest zainteresowanie ze strony młodzieży?
Film w Polsce miał prawie 400 tys. widzów. To jest bardzo dobry wynik na tak trudny temat. To nie jest żadna komedia, a poważny dramat. Więc wynik trzeba uznać za zadawalający. Życie filmu nadal trwa. Mieliśmy premierę na Syberii w Krasnojarsku, był pokaz w Kijowie. Mam nadzieję, że będzie w Moskwie. Był pokaz w polskim parlamencie. W październiku pokażemy w Stanach Zjednoczonych. Tam jest dużo polonii i mam nadzieję, że oni czekają na ten film.
Mirosław Słowiński: W listopadzie będziemy mieli pokaz w Parlamencie Europejskim. Z inicjatywą wyszli posłowie z Łotwy…
Dlaczego właśnie Łotysze?
Janusz Zaorski: Bo wszędzie wywozili. I z Litwy, i Łotwy, i Estonii. Wywożono całe nacje, jak na przykład Tatarów.
Mirosław Słowiński: To nie jest historia tylko o Polakach. Nasza polska historia ma przełożenie uniwersalne. To są losy ludzi, których II wojna światowa sponiewierała. Bardzo często niezależnie od narodowości.
Janusz Zaorski: Tu jest plakat naszego filmu. Po angielsku film się nazywa „Syberia exile”, czyli syberyjskie zesłanie lub wygnanie. To jest szerszy tytuł, bo wygnańcami byli ludzie różnej narodowości. Na Litwie to być może bardziej dotyczy okresu powojennego, ale problem jest jasny. Stalin sądził, że Związek Sowiecki będzie trwał wiecznie i chciał, żeby tam byli obywatele sowieccy. Pokazujemy nie łagier. Jedyną winą tych ludzi było to, że byli Polakami.
A jak film został odebrany na Syberii?
To było bardzo wzruszające. Tam sybiracy są bardzo zrusyfikowani, bo tam nie było żadnej prasy. Nie mieli szansy, poza własnym kręgiem, do rozmowy w języku polskim. Przyszło ich trochę na salę. Byli też Rosjanie. Była nawet ekipa telewizji polskiej, która nakręciła o tym film dokumentalny. Ludzie płakali. Po projekcji, ktoś zaczął krzyczeć „Jeszcze Polska nie zginęła”. To było niesamowite. Dla takich momentów warto być reżyserem.
A czy ze strony rosyjskiej nie było żadnych zastrzeżeń co do filmu. Bo o tym temacie władze rosyjskie nie lubią mówić?
Mirosław Słowiński: Bez pomocy tamtej strony nie udałoby się nakręcić tego filmu. Kręciliśmy na Syberii i proszę wyobrazić skalę problemu. Byliśmy jedyną ekipą filmu fabularnego, która kiedykolwiek tam coś kręciła. Trzeba podziękować administracji gubernatora, bo bez ich pomocy to byłoby niemożliwe. Oni robili wszystko, abyśmy mogli zrealizować film, a później go pokazać. Jak byliśmy na dokumentacji w styczniu, to było minus 35 i nie działał sprzęt. Ludzie pracowali, a sprzęt nie. Zdjęcia robiliśmy w drugiej połowie marca. Było minus 12-15. Więc można było pracować. Zresztą cały sprzęt musieliśmy przywieźć z Polski. To ponad 4 tys. kilometrów.
Janusz Zaorski: To było jednak taniej niż wynajęcie sprzętu w Sankt Petersburgu czy Moskwie, bo tam są hollywoodzkie ceny…
Mirosław Słowiński: A być może nawet drożej.
Panie Januszu, czy to jest pierwsza wizyta na Litwie? Czy był Pan wcześniej?
Janusz Zaorski: Byłem przed 20 laty. Piastowałem wtedy stanowisko prezesa Polskiego Radia i Telewizji. Gościłem tutaj i miałem na szczęście umowę o retransmisji na dwa lata programu pierwszego Polskiej Telewizji. Bardzo mi się wtedy spodobało, ale obecne Wilno podoba się mi znacznie więcej.