
GRZEGORZ NUREK: Miał Pan okazję poznać zmarłego niedawno reżysera i pisarza Tadeusza Konwickiego. Był autorem scenariusza do Jowity, filmu Janusza Morgensterna, w którym zagrał Pan główną rolę…
DANIEL OLBRYCHSKI: Spotkaliśmy się w SPATiFie. To było jeszcze przed Jowitą. Zdążyłem już zagrać w Popiołach w reżyserii Andrzeja Wajdy, wiedziałem, że Konwicki to jest ktoś poważny, widziałem jego film, zaproponował mi też rolę. Byłem dość bezczelny, odmówiłem. A było to tak: miałem zagrać jakiegoś głupkowatego młodego niemieckiego żołnierza Wehrmachtu. A ja ośmielony przez Wajdę, który na planie Popiołów zachęcał mnie: „Jesteś już tą postacią, czujesz kino, proponuj rozwiązania”, bo Wajda, jak i wcześniej Andrzej Konic uczyli aktorów samodzielności myślenia, powiedziałem Konwickiemu: „Panie Tadeuszu, ja Niemca z przyjemnością zagram. Ale takiego, który czytał Remarque’a. Pan wie… Łuk triumfalny… Takiego Niemca, który ma świadomość okropności wojny i w głębi duszy protestuje”. On słysząc to, osłupiał. Bo jemu chodziło o prostą opowieść, zapewne piękną, o dwóch żołnierzach, naiwnych chłopcach po dwóch stronach frontu, a ja, młody dureń mający dwadzieścia lat, zacząłem się wymądrzać, zamiast wyjść jego propozycji naprzeciw.
W tej chwili bym nie odmówił, obojętnie, ile bym miał do zagrania. Jeśli ktoś taki przychodzi i proponuje rolę, należy ją brać. Przy Jowicie w reżyserii Kuby Morgensterna ze scenariuszem Konwickiego byłem już dojrzalszy. Nawet chyba wtedy ze Stanisławem Dygatem i Konwickim przeszliśmy na „ty”. I Dygat, i Konwicki pojawiali się na planie filmu kręconego w Krakowie.
Później, co prawda, nie miałem wiele styczności z Tadeuszem, owszem śledziłem to, co pisał czy kręcił, ale brakowało czasu, często przebywałem zagranicą. Byłem natomiast pośrednikiem w przyznaniu mu prywatnej nagrody za Małą Apokalipsę przez Mieczysława Wilczka, wtedy oficjalnie najbogatszego człowieka w Polsce, o którym, kto wie czy nie Konwicki, powiedział „O jeden rząd za wcześnie” – bo Wilczek jako pierwszy wprowadzał prorynkowe reformy i gdyby nie znalazł się w rządzie Mieczysława Rakowskiego, znalazłby się pewnie w pierwszym rządzie solidarnościowym. Książka ukazała się w drugim obiegu, Wilczek ufundował własną nagrodę, chyba w wysokości 10 tysięcy dolarów. Poznałem ich ze sobą.
Jak słusznie powiedział na pogrzebie Tadzia prezydent Bronisław Komorowski, gdyby Konwicki nie pochodził z Wilna, to byłaby zupełnie inna literatura. A tu najlepsza mieszanka: połączenie nuty wschodniej z inteligencją – bo ja wiem? Łacińską. Dowód? Wcześniej: Mickiewicz, Słowacki, Fredro, Miłosz… Wielkopolska takich nie wydała.
Chciałbym zapytać o Pana pierwszą podróż na Wschód. Tak się złożyło, że to był Pana pierwszy wyjazd zagraniczny – połowa lat sześćdziesiątych, miał Pan dwadzieścia lat. Do Leningradu i Moskwy na pokaz Popiołów poleciał Pan z Andrzejem Wajdą i Beatą Tyszkiewicz. Jak Pan wtedy postrzegał ZSRR, coś Pana zaskoczyło?
Poznałem elitę artystyczną pokolenia Wajdy i nawet artystów starszych, którzy z atencją zwracali się do reżysera, na przykład Siergiej Bondarczuk był starszy od Wajdy. Z jednej strony piękno architektury Leningradu, z drugiej strony ponura radziecka rzeczywistość. Myśmy właściwie poza hotel, sale projekcyjne czy kawiarnie nie wychylali nosa. Do miasta dojechaliśmy pociągiem, „Czerwoną Strzałą” – koedukacyjnym sypialnym. Andrzej ze swoją żoną Beatą Tyszkiewicz, ja w towarzystwie starszej pani z Mosfilmu, która nas pilnowała. Kto wie, czy też na nas nie donosiła. Wajda z Tyszkiewicz poszli w hotelu spać, a ja jeszcze z kolegą aktorem chcieliśmy wyskoczyć na miasto. W Warszawie było już wtedy gdzie chodzić bawić się nocą. Gdy zobaczyliśmy, że hotelową restaurację zamykają, spytałem po rosyjsku portiera, starszego dziadka z wąsem: „Gdzie jest najbliższy nocny klub?”. Ten tak się zafrapował, myśli, myśli i mówi: „Najbliższy… hmm… eto budiet w Helsinkach”.
Tajniacy się pojawiali?
O… na pewno. Ilekroć bywałem na festiwalach w Moskwie czy Leningradzie, pojawiały się urodziwe tłumaczki. Domyślaliśmy się, że pracują na dwóch etatach. Przydarzył mi się nawet romans. I ona się wygadała. Nad drzwiami hotelowych pokoi wisiały kukuruźniki – głośniki propagandowych radiostacji, przez które na okrągło puszczano ludowe, kołchozowe pieśni. Pierwszą rzeczą, którą każdy robił po wejściu do pokoju, było ich wyłączenie. Ale wtedy – i to powiedziała mi ta urodziwa donosicielka – z urządzenia robił się mikrofon.
Gdy poznałem Włodzimierza Wysockiego (a było to w 1969 roku), to też niejako wskazał mi go kagiebista, niby tłumacz, opiekun, on wiedział, że ja wiem, kim on jest. Siedzieliśmy w hotelu Rossija. I on w pewnej chwili mówi: „Smotri, kto tam idijot… Wysockij”. Przedstawia mnie. A o nim: „A to nasz poeta, aktor, nasza legenda”. Wysocki spieszył się na autobus. My wracamy, a tłumacz rozgląda się na boki, czy nikt nie słyszy, i mówi: „Ja tiebie skazał, szczo on poet, aktior… eto wsio prawda…”, ale „On jebiot Marinu Vladi!”. Marina do dzisiaj zaśmiewa się z tej anegdoty i gdy tylko się spotykamy, prosi, abym ją opowiadał po francusku, rosyjsku, angielsku…
Oglądał Pan film Wysocki?
Nawet wczoraj, ale ostatnie pięć minut. Musiano ingerować chyba za pomocą technik komputerowych, bo nie sposób tak aktora ucharakteryzować, tak upodobnić do rzeczywistej postaci. Wygląda, jakby sam Wysocki grał. Ale przyjaciele mówią, że to nie jest najlepszy film. Muszę go w całości oglądnąć.
Barbara Brylska podczas wizyty w ZSRR nosiła skórzany kowbojski kapelusz i krótką spódniczkę. Rosjanki, sprzedawczynie w sklepie wpadały w furię, krzyczano za nią, że obraża tym strojem radzieckie kobiety. Pan coraz częściej odwiedzał ZSRR, miał Pan nawet tournée z teatrem Adama Hanuszkiewicza, grał Pan Hamleta, odbiór wśród Rosjan był entuzjastyczny…
Rok 1974. Leningrad, Helsinki, Moskwa – tak przebiegała trasa tournée. W moskiewskim teatrze rozbito szklane drzwi, tak napierał tłum chętnych do obejrzenia spektakli. Dwie stacje metra wcześniej koniki proponowały zakup biletów na nasze spektakle. Przywieźliśmy Hamleta, Beniowskiego i Trzy siostry. Wcieliłem się w rolę Hamleta. W Leningradzie dwa razy graliśmy w starej ujeżdżalni przemienionej na teatr. Głos mimo dobrej akustyki trzeba było posyłać strasznie daleko, na dwieście metrów.
Jak mi po latach powiedział, dwa razy, stojąc na balkonie, oglądał mnie Misza Barysznikow. Po pierwszym przedstawieniu na scenę poleciały kwiaty, ktoś nawet złoty pierścionek rzucił. Za drugim razem było inaczej. Około godziny szesnastej w wywiadzie udzielonym na żywo telewizji powiedziałem, że mam dwuipółrocznego syna, bo tyle lat miał wtedy Rafał. Zamiast kwiatów po przedstawieniu poleciał na scenę deszcz pluszaków, maskotek. Aby to wszystko przewieźć do Polski, musiałbym chyba wynająć osobny wagon kolejowy. Ale prosto w ręce wpadła mi pluszowa małpa, która do dziesiątego roku życia Rafała była jego ulubioną zabawką. Nazwał ją Genowefa. I ja mówiłem potem: „Ta małpa to symbol drużby radziecko-polskiej”.
Czy miał Pan sposobność zetknąć się z najwybitniejszym rosyjskim reżyserem filmowym Andriejem Tarkowskim? Przez krótki czas jego asystentem był Andriej Konczałowski, z którym się Pan przyjaźni.
Spotkałem go jedynie raz, gdy odwiedził Polskę, rozmowa nie trwała dłużej niż kwadrans. Za to przyjaźniłem się i przyjaźnię z Konczałowskim i Michałkowem. Nie podzielam imperialnych zapatrywań i przekonań Nikity. Konczałowski w inny, gorzki sposób kocha Rosję. Jest zaprzeczeniem brata. Jest kosmopolitą. Dla nacjonalisty to obelga. Konczałowskiego zaprosiłem do pracy w Teatrze na Woli, aby wyreżyserował Króla Leara. Podczas prób, do polskich aktorów powiedział: „Największy błąd, jaki popełniliśmy to to, że wygnaliśmy z Moskwy Polaków w XVII wieku”. „Czyś ty zwariował – mówię – przecież to była banda łobuzów, nawet król Polski nie chciał się do nich przyznać”. A on na to: „Gdybyście zostali dłużej, to bylibyśmy dziś może normalnym, katolickim, europejskim krajem. Bo my jesteśmy sobie bliscy: podobne rzeczy się nam podobają, lubimy czasem się napić, można na nas liczyć w przyjaźni. Ale jednocześnie przepaść między nami jest ogromna. Wy chrześcijaństwo przyjęliście z Rzymu, my z Bizancjum. I u nas każda władza pochodzi od Boga. Nie tylko car, prezydent, pierwszy sekretarz, ale i konduktor w pociągu, bo nosi mundur. I z tego myślenia nie możemy się wyzwolić”. Teraz, nawet jeśli obserwuje się powrót Rosjan do Cerkwi, to niczego nie zmieni. Rosjanie będą klękać przed władzą częściej niż przed Chrystusem.
Konczałowski w jednym z wywiadów powiedział o Panu: „Daniel jest wybitnym aktorem, żałuję, że tak późno miałem okazję z nim pracować”. Z jego bratem Nikitą Michałkowem grał Pan w Persona non grata i Cyruliku syberyjskim. Pan się z nimi spiera politycznie jak niegdyś czy tak jak Krzysztof Zanussi stara się nie poruszać w rozmowach tematów politycznych?
Wielka szkoda, że Krzysztof nie wymyślił w Persona non grata wspólnej sceny, w której ja i Nikita byśmy się spotkali. Gdy Nikita przesłał mi scenariusz Cyrulika syberyjskiego, od razu mu powiedziałem: „Ale ty kręcisz serial, bo to jest na minimum cztery godziny”. On mi na to: „Zobaczysz, ja to nakręcę tak, że wyjdą dwie i pół godziny”. Miałem tam trzydzieści dni zdjęciowych, graliśmy po angielsku, bo Nikita celował w Oscary. Budżet był kosmiczny.
Miałem rację, nakręcił tyle materiału, że musiał w końcu wyrzucić wszystkie wątki poboczne i skoncentrować się na wątku miłosnym. Bo żaden dystrybutor filmowy by mu nie wziął filmu dłuższego niż dwie i pół godziny. Szkoda tej mojej roli, bo to była jedna z najbardziej zabawnych, jaką zagrałem. A w filmie wygląda, jakbym miał dwa dni zdjęciowe. Pytam go: „No i jak, zmontowałeś?”, Nikita: „Zrobię z tego serial”, „Na ile?” – dopytuję, „Siedem godzin”. „To ci mówiłem, że robisz na minimum cztery godziny. Co dalej?” „Jest problem, koproducent nie chce się zgodzić na serial”. „A kto nim jest?” – pytam. „Francuz”. „A dlaczego się nie chce zgodzić?” „Żąda pieniędzy”. „Ile?”, „Dwa miliony dolarów” – odpowiada Nikita. Tak to bywa z koprodukcjami.
Jak wyglądają relacje między braćmi: Nikitą i Andriejem?
Mają różne poglądy, więc kochają się i kłócą na zmianę. Z Nikitą sam też się wykłócałem. On nie ustępował i twierdził, że Katyń to sprawka Niemców. To było dawno temu, może już zmienił zdanie. Jego nazwiska nie było pod wiernopoddańczym wobec Putina listem artystów. Jest Wielkorusem, jakim był jego ojciec, autor słów hymnu ZSRR.
A jednocześnie jak nie kochać społeczeństwa, które po katastrofie smoleńskiej przed ambasadą polską w Moskwie spontanicznie zasypało chodniki kwiatami i zniczami. Nie było mniej tych zniczy czy kwiatów niż przed Pałacem Prezydenckim w Warszawie. Żałuję, że polityka znów przeszkodziła mi pracować z Rosjanami.
Bohaterka Cyrulika syberyjskiego, grana przez Julię Ormond, mówi w pewnym momencie: „Niczego w tym kraju nie rozumiem”. Pan rozumie współczesnych Rosjan?
Miałem ten przywilej, że spotykałem się z tymi, z którymi mogłem się wykłócać, na przykład z Michałkowem czy Tabakowem. Wychowany jestem na książkach Dostojewskiego, Czechowa, wierszach Jesienina, tekstach Okudżawy i Wysockiego. To jest najpiękniejsza twarz Rosji. A to, że Rosjanie są propagandowo manipulowani, że nie rozumieją Zachodu, że ich wiedza o świecie mimo dostępu do internetu jest żadna, a oni to akceptują… To straszne.
Po aneksji Krymu przez Rosję zerwał Pan współpracę z rosyjskimi teatrami. Jak Pana przyjaciele i współpracownicy Rosjanie do tej bądź co bądź deklaracji politycznej się odnieśli?
Próby w teatrze odbywały się w czasie trwania igrzysk w Soczi, kiedy jeszcze nic nie zapowiadało tragedii. Nawet udzieliłem wywiadu w telewizji, kręcili z wyprzedzeniem program rozrywkowy na Dzień Kobiet, który jest w Rosji wielkim świętem. Cztery pary gwiazd medialnych z Rosji i ja z żoną. Ten wywiad wyemitowano już po aneksji Krymu i prawicowe pisma w Polsce zaatakowały mnie, że współpracuję z proputinowską, propagandową tubą. Nie będę tłumaczył, że nie jestem wielbłądem. Próby w Teatrze Polskim w Moskwie szły wspaniale. Reżyser z pochodzenia jest Ukraińcem wychowanym we Lwowie.
Wyjechałem z Rosji w lutym, w maju miałem wrócić i mieliśmy grać jego sztukę w Teatrze Majakowskiego. Po aneksji Krymu przez Rosję napisałem do nich list, że w takiej sytuacji grać nie mogę. Zadzwoniłem i powiedziałem reżyserowi: „Zaangażuj w moje miejsce aktora rosyjskiego, szkoda waszej pracy”. Reżyser odpisał w mailu: „Twoi przyjaciele aktorzy rosyjscy odpowiedzieli, że bez Ciebie nie chcą grać i że będą czekać na lepsze czasy. Że po tym liście jesteś im jeszcze bliższy”. Powiedziałem: „Wystaw to w Polsce”, i sztuka jest już przetłumaczona na polski, szukamy środków finansowych, aby ją wystawić.
Nie wiem, czy się nie mylę, ale chyba trzykrotnie odbierał Pan nagrody w Rosji: w 1971 roku za rolę męską w Brzezinie i w 2007 roku Medal Puszkina, a także Nagrodę im. Konstantego Stanisławskiego. Jak Pan to pamięta?
W 2007 roku nagrodę – Medal Puszkina dostałem z podpisem Putina. Chciałem, aby wręczono mi go w Warszawie, tu urządziłem przyjęcie dla przyjaciół, laudację wygłosił Adaś Michnik, dostałem gratulacje od marszałka Sejmu Bronisława Komorowskiego. A Nagroda im. Stanisławskiego przyznawana jest aktorom za całokształt twórczości podczas Festiwalu w Moskwie, którego dyrektorem artystycznym jest Michałkow. Przede mną otrzymali ją De Niro, Meryl Streep, Nicholson, Depardieu, po mnie Catherine Deneuve…
Otrzymałem jeszcze Perłę Bałtyku od pani burmistrz Petersburga – postawnej blondynki, która jest teraz w Dumie prawą ręką Putina. Z Polaków dostali ją jeszcze Zanussi, Wajda i Penderecki.
Poznał Pan takich polityków, jak Gorbaczow, Jelcyn czy Putin?
Jelcyna nie poznałem. Michałkow zadzwonił, że Putin (to było jeszcze za jego pierwszej kadencji) chciałby mi pogratulować nagrody. Poleciałem do Moskwy. Udaliśmy się do prywatnej rezydencji prezydenta – Michałkow, ja, Kusturica i dwie legendy radzieckiego kina: Tania Samojłowa – staruszeńka, i Aleksiej Batałow. Putin składa w obecności kamer gratulacje, ja też byłem przygotowany, wręczam mu moją książeczkę wspomnieniową o Wysockim przetłumaczoną na rosyjski z dedykacją w cyrylicy. A wtedy istniało napięcie między Polakami a Rosjanami, polscy politycy do Moskwy latali, Putin unikał wizyty w Warszawie.
Mówię: „Panie prezydencie, to jest książka o moim przyjacielu”, on: „My tu nazywamy Pana polskim bratem Wysockiego”. „No właśnie, ta książeczka jest cieniutka, czyta się ją szybciutko, akurat na czas lotu samolotem z Moskwy do Warszawy”. Uśmiechnął się i mówi: „Panie Danielu, z dyplomacji piąteczka z plusem”.
Kilka lat temu zadzwonił do mnie Waldek Dąbrowski z Genewy. I mówi: „Wiesz, tu jest takie sympozjum i jest ktoś, kto mówi, że się wychował na twoich filmach”. I chichocze do słuchawki. „Przekazuję”. Słyszę: „Michaił Gorbaczow. Pozdrawlaju…” i mówi, że wychował się na takich filmach, jak Panny z Wilka czy Brzezina, że ceni filmy Andrzeja Wajdy oraz te, w których zagrałem. Też chciałem być miły i mówię: „To między innymi Pana reformy doprowadziły do prodemokratycznych zmian na świecie”. On przebija mnie innym sympatycznym słowem, że nie zapominam o Rosjanach, o przyjaźniach w Rosji. To ja znów chcąc być miły, pytam: „A jak się miewa Pana cudowna małżonka Raisa?” „Spasibo… Dziękuję, ciągle nieboszczka”. Bo ja zapomniałem, że ona od kilku lat nie żyła.
Już od dzieciństwa towarzyszył Panu i Pana bliskim Wschód: w Drohiczynie, niedaleko Pana domu zginął od kul radzieckich żołnierzy w lipcu 1945 roku Pana wuj Teodor Śmiałowski – „Szumny”, w Wilnie w Pana mamie pisarce Klementynie Sołonowicz podkochiwał się Czesław Miłosz, a Pan jako nagrodę w zawodach lekkoatletycznych w 1953 roku otrzymał medal z wizerunkiem Stalina…
Wuj Teodor to był dziadek cioteczny. Brat mojej babci. Miłosz faktycznie podkochiwał się w mamie, pisał do niej listy, a medal wręczył mi komendant posterunku MO. Gdy przyszedłem udekorowany do domu, natychmiast kazano mi ten medal zdjąć. Strasznie się wtedy oburzyłem. Ale po raz pierwszy od babci usłyszałem opowieść o Katyniu, a także o tym, jak zginął mój cioteczny dziadek.
Nie wszyscy wiedzą, że podczas kręcenia Potopu za Szwedów przebrana była radziecka piechota, pułku kawaleryjskiego Kozaków użyczył Mosfilm. Film zresztą był kręcony w Mińsku, Kijowie, zamkach w Podhorcach i Olesku.
Bez nich byśmy tego nie nakręcili. To byli najlepsi jeźdźcy z obszaru Związku Radzieckiego i osiemset koni… Zdyscyplinowani… Na komendę jeźdźcy przebierali się za Szwedów czy polską kawalerię. Grali we wszystkich większych produkcjach: Wojnie i pokoju, Waterloo. Gdy zobaczyłem, że potrafi ą kłaść konie, to namówiłem Hoffmana do widowiskowej sceny, w której z dwoma Tatarami jadę na zwiad, kładziemy konie, wycofujemy się.
A przyjaźnie z Ukraińcami? Znał Pan Bohdana Stupkę, który w filmie Ogniem i mieczem zagrał Bohdana Chmielnickiego…
I Popiela w Starej baśni. Wspaniały aktor, przyjaźniliśmy się, byliśmy też kolegami „po Learze” – on grał go w Kijowie, ja w Teatrze na Woli. Po spektaklu mówi: „Chodź na wódeczkę”. „Bohdan, nie mogę, jutro znów gram Leara”, on na to: „Czyś ty zwariował, jak ja grałem Leara, to po każdym spektaklu przez tydzień odpoczywałem”. Bo to ciężka robota.
Jak Pan skomentuje obecną sytuację na Ukrainie? W jaki sposób Polacy powinni pomóc Ukraińcom?
Powinniśmy zrobić wszystko, aby w nawale tych strasznych doniesień (także z Paryża) o Ukrainie nie zapomnieć. Powinniśmy być jej przyjaciółmi, wspierać Ukraińców. Putin Rosjanom zafundował największe od stuleci kuku. Następne pokolenia tego nie odpracują. Dla Ukraińca Rosjanin to dzisiaj wróg. Ukraińcy wygrają, Putin przegra. Rosjanie nie zdają sobie sprawy, jaką krzywdę Ukraińcom, ale i swojemu społeczeństwu uczynił Putin. Rosjanie utracili serca Ukraińców na stulecia.
Giedroyc i Piłsudski uważali, że wolna, przyjazna, niepodległa Ukraina to fundament niepodległej Polski i gwarant spokoju w Europie. Też tak uważam.
Daniel Olbrychski (ur. 1945) jest jednym z najbardziej znanych polskich aktorów filmowych i teatralnych, zagrał w ponad stu pięćdziesięciu filmach i serialach. Sławę przyniosły mu między innymi role w Popiołach, Potopie, Panu Wołodyjowskim, Ziemi obiecanej, Weselu. Jest autorem książek: Anioły wokół głowy, Wspominki o Włodzimierzu Wysockim, Parę lat z głowy.
Link do oryginału.