Aleks bez większego zainteresowania dłubał widelcem w swoim talerzu z sałatką a la grecque. Nie był przekonany ani do jakości tej sałatki, ani do jej wartości smakowych, a przede wszystkim do tego, czy jedzenie w pizzerii (drogiej i chyba dlatego tak popularnej wśród japiszonów i urzędasów z pobliskich urzędów państwowych) zasługuje na miano „jedzenia”. Poza tym towarzystwo robotników budowlanych, dłubiących tuż obok jezdnię za pomocą młotów pneumatycznych, nie podobało mu się jeszcze bardziej niż ta sałatka. Pizzeria w centrum miasta mogła być może i dobrym miejscem na zjedzenie jakiegoś sensownego obiadu, gdy się miało zaledwie 45 minut przerwy obiadowej i chciało odprężyć od notorycznego wpatrywania się w monitor komputera czy sterty dokumentów, jednak nie nadawała się wcale na miejsce dłuższej rozmowy, którą od kilkunastu minut toczyli…
— Nie smakuje ci? Kurcze, Aleks, przecież mogłeś powiedzieć – zamówiłabym ci coś innego! — Dorota, piękna Doro… Trzydziestolatka, blond włosy, w nienagannym ubraniu, zielone oczy za przyciemnionymi szkłami okularów.
— Przestań, Doroto. Smakuje wyśmienicie, chociaż na co dzień rzeczywiście takich sałatek nie jadam — uśmiechnął się Aleks.
— A jakie sałatki jadasz na co dzień?
— Żadnych, Doroto, żadnych — uśmiechnął się szeroko, zabierając się za dalsze odkrywanie składników greckiej sałatki.
— Hm, rozumiem cię. A tutaj poza keksami, które są pyszne i tą sałatką a la grecque – wszystko nadaje się do wyrzucenia… No, ale kiedy ktoś nie lubi sałatek… — uśmiechnęła się Dorota. Jeszcze wczoraj gotów był oddać życie za jeden jej uśmiech.
— Najgorsza jest tu pizza… — Aleks postarał się zignorować ten uśmiech.
— Zgadzam się. Nawet nie wiem, gdzie w okolicy można zjeść porządną pizzę… — zamyśliła się Doro. Przyglądał się jej przez chwilę. Zawsze mu się wydawało, że w tej kobiecie jest jakieś drugie, ukryte przed światem i sobą, dno. Wydawało mu się, iż jest naturą głęboką, tragiczną, romantyczną, jednak za każdym razem, gdy próbował odkryć to drugie „ja” — trafiał na płyciznę typowej mieszczki. A może to tylko reakcja obronna przed światem..?
— „San Antonio” – to jedyna knajpa, gdzie serwują porządną włoską pizzę — podpowiedział z uśmiechem. Wyciągnął rękę po swój kufel z piwem. Dorota wybawiona z obowiązku przypominania wszystkich odwiedzonych knajp i restauracji, uśmiechnęła się również:
— No właśnie: „San Antonio”!
W milczeniu sączyli przez chwilę piwo, przyglądając się nawzajem. Zmieniła się – nieubłagany czas nikogo nie oszczędza, szczególnie kobiet. Szczególnie kobiet, przez nas niegdyś adorowanych, bowiem takim przyglądamy się ze szczególną uwagą, szukając na twarzy nowych zmarszczek, mających nas przekonać, iż – co prawda – siedzi oto przed nami żywy dowód na to, że kiedyś nam się nie udało i nie byliśmy w czasach studenckich takimi playboyami, za jakich próbujemy uchodzić w oczach narzeczonych, żon lub koleżanek z pracy, ale jednak i tej sprawczyni naszego sercowego bólu w życiu się nie zawsze powodzi się very well.
— Przeczytałam twoją powieść… — odezwała się Dorota. Rękopis jego „arcydzieła” o nazwie „Masochiści i wiedźmy” opowiadający o śmierci, uczuciach i kolegach od lat krążył pomiędzy przyjaciółmi.
— I..?
— Wiesz… podziwiam ciebie; kiedy myśmy szykowali się do sesji, piliśmy i chodziliśmy do klubów — ty robiłeś to samo, tylko inaczej. Zbierałeś, przetwarzałeś informacje i pisałeś… Pisałeś o tym… Chciało ci się? No cóż, dlatego i pisałeś, bo chciałeś… Pytanie: kiedy? Bo – patrząc z boku — bez przerwy imprezowałeś… Poza tym mogłeś nie wprowadzać mnie na kartki powieści. Przez ciebie nabawię się kompleksów — powiedziała ze śmiechem Doro.
— Żartujesz — roześmiał się również Aleks. — Ta książeczka wcale nie jest o tobie, o mnie czy którymkolwiek z naszych wspólnych znajomych. To raczej próba postawienia kardynalnych pytań, dotyczących naszej egzystencji, Boga, wyboru pomiędzy dobrem i złem… Masz rację pisałem, bo chciałem pisać. Czułem taką potrzebę. Pisałem, żeby nie zwariować w tym wirze imprez, klubów, egzaminów… Tak czy inaczej — bez obawy w żadnej następnej mojej książce nie będziesz figurować, bowiem już nie będzie żadnej następnej książki. To, co chciałem powiedzieć światu — już powiedziałem…
— A mógłbyś napisać coś sympatycznego… Z drugiej strony, co o mnie można napisać? Ja nie wybieram pomiędzy dobrem i złem, ja po prostu biorę… Inaczej można zwariować… Podziwiam cię. Skąd ty masz siły, by zawracać sobie głowę jakimiś pytaniami? To, co wczoraj było złem, dzisiaj jest dobrem i odwrotnie. Koniec końców — cóż za różnica? I tak wszystkich interesują tylko pieniądze… Nawet, jeśli ciebie nie interesują, to jak się ożenisz — żona i dzieci zmuszą cię do zmiany poglądów. Dzieci chcą jeść…
— Wieczna dyskusja bez możliwości znalezienie wspólnego mianownika — uśmiechnął się Aleks. Przyjrzał się resztkom sałatki na swoim talerzu. Mają tu fajowe talerze… — Dobro, zło… Na tamtym świecie dowiemy się, kto z nas ma rację. Mam tylko nadzieję, że Bóg jest nieco sprawiedliwszy od naszego ministra sprawiedliwości. I ma poczucie humoru…
— Ostatnio byłam na spotkaniu z kolegami szkolnymi… Całkiem fajne towarzystwo się zebrało. Valery z Canal+, Janka. Wpadł do nas i Honest – podobno go znasz? — zmieniła temat Dorota.
Aleks tylko wzruszył ramionami.
— Znam… Nie wiedziałem, że był z tobą w jednej klasie…
— Nie był — roześmiała się Dorota. — Ma więcej lat, ale też jest absolwentem mojej szkoły… Rozmawialiśmy o tobie…
— Yhm…
Aleks przez chwilę przyglądał się badawczo dziewczynie, a gdy nie pociągnęła tematu, odezwał się:
— Na dziesięciolecie ukończenia szkoły poszedłem wyłącznie po to, by pokazać wszystkim „kolegom” z klasy gest Kozakiewicza… — powiedział Aleks.
— Gest Kozakiewicza? Co to takiego?
Aleks zademonstrował. Dorota się roześmiała:
— Ten Kozakiewicz chyba bardzo nie lubił waszej klasy…