
Słyszałam, że nie lubi Pani tego filmu?
Irena Laskowska: – Dziwi mi się pani? W jednej z pierwszych scen bohaterka wychodzi tam przecież z morza zupełnie naga. Kręciliśmy ten film we czwórkę. Ja i Jan Machulski byliśmy aktorami, mój brat Janek Laskowski był operatorem, a Tadzio Konwicki, przyjaciel rodziny, reżyserem. Proszę więc sobie wyobrazić: rok 1958, plaża, trzech chłopaków i ja mam przed nimi paradować na golca! Każda z nas miałaby opory. Zgodziłam się w końcu, ale zastrzegłam, że Tadzio ma zniknąć na czas kręcenia tych ujęć. Mój brat musiał zostać, bo obsługiwał kamerę, co było chyba jeszcze gorsze… A i tak okazało się, że moje poświęcenie byłe daremne.
Dlaczego?
Przyjechaliśmy kilka dni wcześniej na adaptację. Słońce było ostre, a ja chodziłam po plaży w dwuczęściowym kostiumie kąpielowym. Opaliłam się więc nierównomiernie, w pasy. Nakręciliśmy wreszcie tę straszną scenę, gdzie wychodzę z wody zupełnie naga. Po obejrzeniu filmu okazało się jednak, że nie ma żadnego efektu, bo wyglądam, jakbym była w białym dwuczęściowym kostiumie.
Może chociaż dostała Pani na to sute honorarium?
Gdzie tam! Ten film to była przygoda, nikt z nas nie dostawał pieniędzy. Mieliśmy jedną kamerę, trochę taśmy filmowej i plener. Nie było nawet mikrofonów, więc głos trzeba było nagrać potem w studiu. Miałam na sobie paskudną sukienkę z ciężkiego płótna w ordynarnie pomalowane czarno-białe pasy. Ni to wieśniaczka, ni to kobieta z miasta. Poza tym zniekształcała figurę. Co za okropny kostium! Bóg jeden wie, dlaczego za ten film dostaliśmy Grand Prix w Wenecji. Może dlatego, że nikt wtedy nie brał się za robienie filmu gołymi rękoma, po prostu nie mając nic?
Takich filmów wtedy jeszcze nie kręcono.
Starsza kobieta i młody mężczyzna na plaży. Proszę zwrócić uwagę, że samo to było novum, bo zazwyczaj to mężczyzna bywał starszy. I to już cały scenariusz. Nic z tego ich bycia na plaży nie wychodzi i bardzo dobrze.
Krytycy najpierw mówili, że jest to jedno wielkie nieporozumienie, ale po wygranej w Wenecji zmienili zdanie i pisali już, że to film „o ludziach wewnętrznie wypalonych przez wojnę”, „o konflikcie pomiędzy potrzebą bliskości a strachem przed drugim człowiekiem”…
A tak naprawdę jest o dziewczynie, która nie chce chłopaka, bo ten się jej narzuca. Która z nas by chciała takiego, co ją zaczepia, posypując piaseczkiem? Żadna.
Dużo się Państwo nabiegaliście na planie.
Biegaliśmy cały czas: z góry na dół i do wody. W dodatku ja nie umiałam pływać, a musiałam ratować Machulskiego. Mam luki w pamięci i już nawet nie mogę sobie przypomnieć, czy utonął…
Uratowała go Pani.
No, proszę. W filmie wszystko da się zrobić. Muszę przyznać, że to była moja najważniejsza rola. Wraz z „Ostatnim dniem lata” wypłynęłam na szerokie wody, choć później grałam głównie w teatrze. Z Tadziem Konwickim przyjaźniłam się całe życie. Niestety niedawno, podobnie jak mój brat, umarł.
Skąd się Państwo znaliście?
Moim mężem był Mieczysław Piotrowski, pisarz i satyryk ze „Szpilek”. Mieszkaliśmy w Alejach Jerozolimskich, a Tadzio na tyłach Nowego Świata. Przychodził do Miecia na rozmowy, chodziliśmy też do legendarnej kawiarni „Czytelnik”. Oczywiście podkochiwał się we mnie, adorował, nie byłam brzydka.
Jak adorował?
Kotku, a jak chłopaki to robią? Jeden zręcznie, a drugi nie. Mnie się on nie podobał, nie był miłością mojego życia. Poza tym ja byłam dosyć zdemoralizowana, bo wiedziałam, że działam na mężczyzn. Kiedyś Tadzio zaprosił mnie na wino. Wypiliśmy sporo i on w pewnym momencie mówi: „Jesteś nędzna, nikczemna, ohydna”. Ja słuchałam w milczeniu. Wyszliśmy. Gdzieś obok pomnika Mickiewicza na Krakowskim Przedmieściu stanęłam, zdjęłam mu okulary i buch-buch-buch w twarz. Po czym założyłam mu okulary i szłam dalej. Tadzio był tym tak zachwycony, że w „Ostatnim dniu lata” kazał mi tak samo spoliczkować Machulskiego. Żyje jeszcze?
Umarł przed kilkoma laty.
Ludzie umierają, ja wciąż żyję. Jeszcze góra rok, a i tak już będę matuzalem. Mam dziewięćdziesiąt lat, mój mąż umarł dawno temu. Zwierzę się pani z jednej rzeczy: nigdy nie chciałam mieć dzieci. Byłam aktorką, a dzieci to był hamulec. Masz przerwę z pracy, a koleżanki zastępują cię natychmiast i wypadasz z szeregu. W związku z tym nie miałam typowego życia rodzinnego. Teraz jestem paskudnym singlem. To obrzydliwe, prawda?
Dlaczego Pani tak uważa?
Proszę spojrzeć, jestem zdrowa jak byk, mieszkam sama w domu z ogrodem, nikomu nie wiszę na kieszeni, mam pomoc przemiłej dziewczyny z Ukrainy i przyjaciół. Czego jeszcze chcieć? Ale to jednak jest chyba trochę bezczelne, że mam komfort absolutny i żyję sama dla siebie. Powiem ważną prawdę o życiu: chłopiec zawsze da sobie radę w życiu, a dziewczyna musi trafić w życiu na szczęście, żeby jej się udało.
A Pani miała to szczęście?
Miałam, bo urodziłam się w Mieżanach na Wileńszczyźnie, w domu, gdzie była straszna bieda. Mój ojciec Roman Laskowski był nauczycielem polskiego, ożenił się z miejscową dziewczyną bez specjalnych kształceń. Jego siostra natomiast była bardzo bogata, jej mąż miał w Warszawie restaurację na Starym Mieście. Z przodu były tak zwane „Delikatesy”, a w głębi trzy sale restauracyjne, gdzie kelnerzy mówili po francusku. Kiedy miałam cztery lata, ojciec postanowił mnie oddać tej cioci.
Trafiła Pani do innego świata.
Wyrwano mnie ze skrajnej biedy i przeniesiono do świata sztuki i dobrobytu. Wujostwo mieli trzy dorosłe córki, tancerki, znane jako Siostry Watrasówny. One wpadły na pomysł, by zaangażować mnie do swojego programu artystycznego. Miały na przykład numer o piratach. Wchodzą trzej piraci na scenę i niosą wory zrabowane ze statku. Z jednego wyjmują piękny materiał, z drugiego biżuterię, a z trzeciego worka wyskakuje mała dziewczynka! Zaczynają ją rzucać z rąk do rąk – byłam mała i szczupła, dawałam więc radę. Występowałyśmy raz w Cyrku Braci Staniewskich. Kiedy ludzie zobaczyli mnie, czteroletnią, zaczęli na arenę rzucać pomarańcze, które przynieśli ze sobą do cyrku. Po spektaklu wprowadzono mnie do garderoby, a tam przed lustrem leżała piramida usypana właśnie z tych pomarańczy. Z Siostrami Watrasównami występowałam tak długo, aż dało się mnie rzucać. Kiedy podrosłam, oczywiście poszłam do szkoły teatralnej. I to było moje szczęście. Do Wilna i Wileńszczyzny mam ogromny sentyment, choć nigdy więcej tam nie wróciłam.
Miała Pani kontakt rodzicami i rodzeństwem?
Ojciec bardzo szybko umarł na gruźlicę. Mama z trojgiem pozostałych dzieci przeniosła się gdzieś pod Warszawę, chyba do Ursusa. Było im ciężko. Janek i Jurek mieli wtedy po osiem czy dziewięć lat, Hania była młodsza. Mama zostawiała ich w domu i sama jeździła do kopalni po sól. Dźwigała na plecach worki z solą, sprzedawała je i wracała do domu z worem kartofli. Potem wyjeżdżała znowu. Chłopaki robili z tych ziemniaków tak zwaną prażuchę. Gotowali je, tłukli, dodawali trochę mąki i jedną łyżkę tego rzucali do góry. Jak się przykleiło do sufitu, znaczy, że było już dobre. Tym się żywili.
Pani wujostwo wiedzieli o tym?
Wydaje mi się, że rodzina ojca uważała mamę za zbyt prostą, by dopuszczać ją do wielkiego świata. Więcej nie pamiętam. Jestem przekonana, że Pan Bóg mnie lubi, bo jestem zdrowa. Niestety mam dziury w mózgu i przypominam sobie tylko wybrane rzeczy z przeszłości. Czasami się zastanawiam, czy lepiej mieć zdrowie, a nie pamiętać, czy jednak chorować, ale mieć dobrą pamięć? Na szczęście nie mamy wyboru.