„5 pytań do…” – Katarzyna Pawlukowicz

Dorastać w wielojęzycznym świecie Wileńszczyzny, a potem wybrać jeden język jako drogę? Czy język angielski to dla niej paszport, lustro, a może wewnętrzna mapa? I co może zdziałać jedno zdanie – jeśli tylko padnie we właściwym momencie? Z okazji Międzynarodowego Dnia Języka Angielskiego rozmawiamy z Katarzyną Pawlukowicz – studentką filologii angielskiej na Uniwersytecie Wileńskim, absolwentką Gimnazjum św. Urszuli Ledóchowskiej w Czarnym Borze, miłośniczką precyzyjnego języka, badaczką słów i ich znaczeń.

Kazimierz Liplański
„5 pytań do…” – Katarzyna Pawlukowicz

fot. archiwum prywatne

Kazimierz Liplański: Angielski to dziś język globalny – słychać go w kinie, w pracy, na lotniskach i w internecie. Ale dla Ciebie to coś więcej niż narzędzie – to kierunek studiów, język nauki, pracy, przyszłości. Czy pamiętasz moment, w którym zrozumiałaś, że właśnie z nim chcesz związać swoją drogę? Co w nim wtedy „kliknęło”? 

Katarzyna Pawlukowicz: Pamiętam to bardzo dobrze. Nie był to moment spektakularny, raczej coś cichego, wręcz intymnego – ale dla mnie niezwykle ważnego. Miałam wtedy trzynaście albo czternaście lat, zwykły wieczór, komputer, film po angielsku z napisami… i nagle zdałam sobie sprawę, że rozumiem. Nie wszystko – ale wystarczająco, by śledzić fabułę bez zerkania co chwilę na tłumaczenie. I wtedy właśnie „kliknęło”. Poczułam dumę, a jednocześnie ekscytację – jakby otwierały się przede mną drzwi do zupełnie innego świata. 

Angielski przestał być tylko szkolnym przedmiotem. Stał się czymś żywym, obecnym w mojej codzienności. Zaczęłam słuchać, czytać, pisać, myśleć po angielsku. Ten język stał się drogowskazem – zaprowadził mnie na studia, otworzył dostęp do książek, których nie sposób znaleźć w tłumaczeniu, pozwolił rozmawiać z ludźmi z całego świata. 

To, co mnie w nim zachwyciło, to jego uniwersalność i elastyczność – potrafi być precyzyjny, ale i lekki, formalny, a zarazem potoczny. Daje niesamowitą swobodę wyrazu. Dla mnie to nie tylko narzędzie – to pasja. I chyba mogę powiedzieć, że się w nim zakochałam. 


K.L.: Wychowałaś się w wielojęzycznym środowisku – polski, litewski, rosyjski… Życie na Wileńszczyźnie to codzienna gra językowa. Czy to pomaga, czy czasem wręcz przeszkadza w nauce angielskiego? A może właśnie dzięki temu lepiej czujesz, czym tak naprawdę jest język – jako struktura, ale i jako… ludzka opowieść? 

K.P.: Od dziecka otaczały mnie trzy języki: polski – ojczysty, obecny w domu i w szkole, rosyjski – którym mówiło wielu znajomych, i litewski – język państwowy, wszechobecny w przestrzeni publicznej. Ta trójka współistniała na co dzień, przenikała się w rozmowach, czasem nawet w jednym zdaniu – i nikogo to nie dziwiło. Taka właśnie jest Wileńszczyzna: wielojęzyczna z natury, z krwi i kości. 

Czy to pomagało? Zdecydowanie tak. Języki nigdy nie były dla mnie czymś „innym” – były naturalne, obecne od zawsze. Kiedy zaczęłam uczyć się angielskiego, miałam już pewien wewnętrzny radar: wiedziałam, że nie wszystko musi brzmieć znajomo, że logika języka może być zupełnie inna. Nie przerażało mnie to – raczej fascynowało. Co dla niektórych było barierą, dla mnie stawało się przygodą. 

Ale były też trudności. W głowie czasem mieszały się systemy gramatyczne, a wymowa wymykała się spod kontroli. Trzy języki, każdy z inną intonacją, inną melodią – to bywało wyzwaniem. Ale właśnie to nauczyło mnie uważności. Słuchać, obserwować, nie tylko wyłapywać słowa, ale też zrozumieć, co za nimi stoi.  Dzięki tej codziennej językowej mozaice lepiej rozumiem, czym jest język – nie jako zbiór reguł, lecz jako coś głęboko ludzkiego. Język to emocje, pamięć, sposób bycia. Każdy niesie inną opowieść. A angielski? Stał się kolejnym głosem w tej wielojęzycznej orkiestrze. Głosem, którym mogę opowiedzieć swoją historię – jeszcze inaczej, ale równie prawdziwie. 


K.L.: Znasz kilka języków – i pewnie nieraz trafiłaś na słowo, które w jednym języku brzmi jak komplement, a w drugim… raczej nie. Czy masz swoje ulubione „językowe paradoksy”? I co one mówią o tym, jak różne kultury widzą świat? 

K.P.: Oj tak, język potrafi płatać figle – i to w najmniej oczekiwanych momentach! Ucząc się kilku języków, bardzo szybko odkryłam, że to samo słowo może być mostem… albo lekką miną. Jedno z moich ulubionych zderzeń kulturowych to angielskie „interesting”. W Polsce, jeśli ktoś mówi, że coś jest „ciekawe”, to zwykle znaczy, że naprawdę wzbudziło jego uwagę. W angielskim natomiast „interesting” potrafi mieć bardzo szerokie spektrum – od szczerego zainteresowania po uprzejme „meh”, które oznacza: nie do końca mnie to przekonuje, ale nie chcę być niegrzeczna. 

To niesamowite, jak bardzo język może być grą kontekstów. W językach słowiańskich jesteśmy bardziej bezpośredni – czasem aż do bólu. W angielskim funkcjonuje natomiast cały system „miękkiego wyrażania opinii”, który pozwala zachować uprzejmość, nawet gdy nie jesteśmy zachwyceni. 

Inny przykład, który zawsze mnie bawi, to zdanie „You look tired.” W angielskim – forma troski, wyraz empatii: zauważyłam, że coś jest nie tak i chcę cię otulić słowem. W polskim czy litewskim? „Wyglądasz na zmęczoną” brzmi raczej jak przytyk: „coś z tobą nie halo”. I choć intencja może być ta sama, odbiór bywa zupełnie odwrotny.  Takie paradoksy uczą pokory. Uświadamiają, że język to nie tylko zestaw słów i reguł gramatycznych, ale żywa tkanka kultury – z jej niuansami, gestami, sposobem bycia. I każda z tych różnic mówi coś o świecie, z którego ten język wyrósł. Uczy nas, że zanim ocenimy słowo – warto zapytać, skąd pochodzi jego sens. 


K.L.: W pracy licencjackiej zajmowałaś się zaimkami osobowymi w pisaniu akademickim, teraz analizujesz styl konstytucyjny i język prawa. Skąd ta fascynacja angielszczyzną w jej najbardziej precyzyjnej formie? Czy to potrzeba jasności, kontroli… a może sztuka ubierania myśli w zbroję języka? 

K.P.: Myślę, że wszystko zaczęło się od… niedosytu. Od tego subtelnego, ale uporczywego poczucia, że codzienny język nie zawsze wystarcza. Że czasem brakuje mu ostrości, odwagi, milimetrowej dokładności, która pozwala nazwać rzeczy takimi, jakie są. Zaimki osobowe – z pozoru drobiazg – okazały się dla mnie początkiem tej przygody. To one uświadomiły mi, że nawet najmniejsze słowa mają siłę sprawczą: pokazują, kto mówi, kto bierze odpowiedzialność, a kto woli pozostać w cieniu. Z ich pomocą można budować obecność, dystans, autorytet – lub przeciwnie, bliskość i wspólnotę. To nie jest już tylko język. To mapa relacji. 

Z czasem ta precyzja zaprowadziła mnie do tekstów konstytucyjnych, do języka prawa – gdzie każde słowo jest jak cegła w gmachu systemu. Tam język już nie tylko opowiada, ale ustanawia. Nie pyta – nakazuje. Każdy przecinek ma znaczenie, każde „may” i „shall” niesie ciężar intencji, konsekwencji, odpowiedzialności. I może właśnie to mnie najbardziej fascynuje – że język potrafi organizować świat. Nadaje mu ramy, strukturę, logikę. Przez słowa rozumiemy, ale i tworzymy rzeczywistość. 

Czy to potrzeba kontroli? Może. Ale bardziej – potrzeba sensu. Chęć zrozumienia mechanizmów, które stoją za komunikacją, społeczeństwem, wspólnotą. Wierzę, że precyzja języka to forma szacunku – wobec tematu, wobec rozmówcy, wobec prawdy. I że może być piękna. Nawet najbardziej rygorystyczna konstrukcja potrafi mieć w sobie elegancję, jeżeli niesie czyste, przemyślane znaczenie.  Dla mnie precyzyjna angielszczyzna to nie tylko narzędzie. To gest troski. O sens, o porządek, o człowieka. 


K.L.: Skończyłaś gimnazjum św. Urszuli Ledóchowskiej w Czarnym Borze – miejscu, które pewnie mocno ukształtowało Twoje podejście do nauki. Czy są wspomnienia z tamtego czasu, które zapisały się w pamięci jako momenty językowej fascynacji? Co Cię wtedy motywowało: nauczyciel, książka, a może jakieś konkretne słowo? 

K.P.: Tak, noszę w sobie takie wspomnienia – i wracają do mnie z niezwykłą intensywnością. Gimnazjum św. Urszuli Ledóchowskiej w Czarnym Borze to nie tylko budynek, do którego wchodziło się każdego ranka z tornistrem i zeszytem. To było miejsce pełne spokoju i uważności, gdzie nauka miała w sobie coś bardzo osobistego – jakby każde słowo mogło coś w nas obudzić. 

Pamiętam jedną z lekcji angielskiego, podczas której omawialiśmy opowiadanie. W pewnym momencie padło zdanie: „I felt out of place.” Niby proste, nieskomplikowane, ale uderzyło mnie w jakiś czuły punkt. Próbowałam przełożyć je na polski: „nie na miejscu”? „obco”? Żadne z tych słów nie oddawało tej subtelnej mieszanki samotności, niedopasowania i delikatnej rezygnacji, którą niosło oryginalne wyrażenie. I wtedy coś się we mnie zmieniło. Zrozumiałam, że język nie jest tylko tłumaczeniem słów – to także przestrzeń doświadczenia, pamięci, emocji, które trudno ubrać w definicję. 

Motywowały mnie wtedy nie tyle oceny, ile właśnie ta ciekawość – a przede wszystkim nauczyciele, którzy potrafili zbudować wokół języka atmosferę dialogu i swobody. To były rozmowy, które często wychodziły poza ramy lekcji, zaczynały się od jednego słowa, a kończyły na długich refleksjach o świecie, o sobie, o tym, jak różne rzeczy mogą znaczyć to samo – albo odwrotnie: jak to samo może znaczyć coś zupełnie innego.  Z perspektywy czasu widzę, że właśnie wtedy zaczęła się moja droga do językowej uważności. Nauczyłam się nie tylko mówić i pisać – ale też słuchać. Słuchać języka – tego, co mówi, i tego, co przemilcza. I chyba właśnie to najbardziej we mnie zostało. 


K.L.: Dla wielu ludzi język angielski to klucz do podróży, pracy, kultury. A czym jest dla Ciebie? Paszportem, lustrem, a może narzędziem do zrozumienia siebie i innych? Czy – jako osoba, która sama żyje między językami – masz wobec angielszczyzny jakiś osobisty stosunek? 

K.P.: Dla mnie angielski nie jest po prostu językiem komunikacji. To coś znacznie bardziej osobistego – rodzaj wewnętrznej mapy, którą rysuję codziennie od nowa. Oczywiście, otworzył przede mną mnóstwo drzwi: do świata literatury, nauki, podróży, do rozmów z ludźmi z odległych krajów i kultur. Ale jego prawdziwe znaczenie tkwi gdzieś głębiej. To język, w którym nie tylko mówię, ale też… myślę. Zapisuję refleksje, analizuję rzeczy, których często nie potrafię nazwać z taką precyzją i delikatnością po polsku. 

Żyjąc między językami – polskim, litewskim, rosyjskim – mam wobec angielszczyzny wyjątkową, bardzo osobistą relację. To język, który nie tylko ja wybieram, ale który też wybiera mnie – z całym bagażem moich niuansów, poszukiwań, emocji i niedopowiedzeń. Czasem mam wrażenie, że to właśnie angielski daje mi większą odwagę. Pozwala spojrzeć z dystansem, bardziej analitycznie – ale i z większą wrażliwością. To język, który mnie nie ocenia, a jednocześnie pomaga mi ułożyć myśli w sposób, który wydaje się… jaśniejszy. 

Angielski jest dla mnie lustrem i pomostem jednocześnie. Lustrem – bo odbija moje emocje w innej tonacji, niekiedy łagodniejszej niż język ojczysty. Pomostem – bo łączy mnie z ludźmi, ale też z wersją mnie samej, która dojrzewała w tym języku, szukała siebie i próbowała nazywać świat.  To nie jest język obcy. To język, który stał się częścią mojego sposobu myślenia i czucia. Czasem odnoszę wrażenie, że mówię po angielsku o rzeczach, które po polsku dopiero uczę się nazywać. I może właśnie dlatego czuję z nim tak silną więź. 


Angielski w życiu Katarzyny to nie tylko kierunek studiów, ale sposób patrzenia na świat – przez pryzmat słów, które potrafią być mostem, tarczą, a czasem lustrem. W jej opowieściach słychać nie tylko dźwięki różnych języków, ale też wrażliwość, uważność i pasję, której nie da się nauczyć z podręcznika. Bo przecież każdy język – jeśli naprawdę się go słucha – potrafi powiedzieć coś o nas samych. Cicho, ale bardzo dobitnie. 


„5 pytań do…” to nowa rubryka na portalu ZW.LT, w której publikowane są wywiady z Polakami z Wileńszczyzny. W ramach tej serii omawiane są ważne wydarzenia, a także kluczowe daty, które mają szczególne znaczenie dla naszej społeczności. 

PODCASTY I GALERIE